Książę Bradford



Caroline myślała ciągle o tym, że zaraz pozna swojego narzeczonego. Z którym jej rodzice zaręczyli ja czternaście lat temu. Była oburzona tym, że nie dali jej wyboru. Gdy miała cztery lata tak po prostu oddali ją w ręce młodego chłopca. Dziś kończyła osiemnaście lat i jej prezentem miało być poznanie jej przyszłego męża -ależ to wspaniały prezent -powiedziała głośno i szarpnęła głową.
-panienko proszę się nie ruszać! -krzyknęła jej służąca -Caroline proszę cie, bo nie zdążę Cię przygotować -powiedziała przez zęby. Dziewczyna uśmiechnęła się do służącej i starała się nie ruszać. Z Anne Marie znały się od dziecka, Anne była córką ich kucharki. Była starsza od niej o dwa lata, ale zawsze razem się bawiły i to ją wybrała na swoją osobistą służącą, bo tylko ona ja dobrze znała. Gdy były same zwracała się do niej po imieniu, ale w obecności innych zostawały przy formalnościach. Gdyby ojciec lub matka usłyszeli jak niekiedy Anne Marie się do niej zwraca to zapewne straciłaby pracę a jej matka najadłaby się tylko wstydu. Caroline wybuchła śmiechem i w tej samej chwili poczuła ostre szarpnięcie za włosy, co miało znaczyć, że ma się nie ruszać. Po piętnastu minutach siedzenia wreszcie mogła wstać, zostało jej tylko włożyć tą okropną sukienkę z bufiastymi rękawami, wieloma falbanami i z głęboko wyciętym dekoltem, co jej się najmniej podobało. Anne pomogła jej z gorsetem, a później wciągnąć suknie. Caroline głęboko westchnęła i spojrzała w lustro i o mało nie zemdlała -to ja? To na pewno ja? -wskazała palcem odbicie w lustrze. Szybkim ruchem umieściła dłonie w miejscu gdzie zaczynała się sukienka i chciała podciągnąć stanik do góry. Choć Pani Margaret mówiła, że to najnowszy krzyk mody, a jej matka się zakochała w tej sukni to ona nie była zbytnio nią zachwycona. Odsłaniała lwią część jej zbyt za dużych piersi. Za wszelką cenę chciała podciągnąć stanik do góry. -Caroline! -krzyknęła Anne -bo ja rozerwiesz, a jak wiesz już nie ma czasu na jakieś poprawki... -gdy zobaczyła, ze dziewczyna jej nie słucha i dalej siłuje się z sukienką strzeliła jej po rękach. Była już na pozycji przegranej, bezradna opadła na fotel, ale zaraz wstała upomniana przez służącą, że pogniecie suknie.

Markus, książę Bradford westchnął głęboko, gdy jego służący mocował się z zapięciem jego butów. -jeśli Pan będzie dalej się tak wiercił to nie zapnę tych butów! -Bradford, aż poskoczył ale się nie odezwał. Jego służący po chwili zaczął przepraszać za jego zachowanie. -gdy czternaście lat temu szykowałem panicza na zaręczyny nie był tak Pan ruchliwy -odezwał się służący, Bradford uznał to za aluzję i postanowił się już nie ruszać. Gdy szli do powozu uśmiechał się do siebie, nie było mu to w smak, że będzie musiał ustalić termin ślubu z Caroline, a przecież nie chciał się żenić. Miał tyle kochanek co nie jaki Casanova. Pomału już układał sobie życie towarzyskie, aż tu nagle przybywa jego matka i przypomina mu, że nie jaka Lady Caroline Richard nie długo osiągnie swoją pełnoletność i powinien udać się do hrabiego Bronxtona i wywiązać się z umowy, którą zawiązał jego ojciec. Skrzywił się na samą myśl, że będzie musiał wychowywać jakiegoś małolata, aż się zasępił. W powozie czekała na niego już matka, jak zawsze z kamienną twarzą i w czerni. -witaj matko... -przywitał się uprzejmie i pocałował ją w oba policzki, były lodowate jak lód. Jego myśli jednak pobiegły do małej lady Bronxton. A jak będzie gruba, piegowata a w najgorszym przypadku pryszczata -pomyślał i przestraszył się.

Caroline stała z Anne Marie przy ojcu i matce w holu i witała gości. Lokaj głośno prezentował przybyłych gości -Lady Anna z Hrabim Anerbaks... -Dziewczyna tylko zastanawiała się kiedy przybędzie jej wybranek. A jak będzie gruby? I bez zębów? Przecież miał dwadzieścia osiem lat. -Hrabina Manfrod z Księciem Bradford -na sam tytuł przybyłego gościa Carolina dostała gęsiej skórki i złapała się kurczowo Anne Marie, służąca aż jęknęła z bólu. Do holu pierwsza weszła Hrabina, a za nią wysoki i przystojny mężczyzna. Książę Bradford wyglądał władczo, obie dziewczyny na jego widok podskoczyły. -a bałaś się, że nie będzie grzeszył urodą, a tu proszę -wyszeptała służąca i uśmiechnęła się pokazując przy tym swoje białe jak śnieg zęby.
Bradford spojrzał na stojącego gospodarza, a dopiero później zobaczył kulące się za Hrabiną Bronxton dwie dziewczyny. Od razu rozpoznał swoją wybrankę, wyglądała komicznie w sukni z bufiastymi rękawami. Z całych sił powstrzymywał się od tego, żeby się nie roześmiać, ale z satysfakcją stwierdził, że lady Caroline była piękną dziewczyną, wyglądała na wiele starszą niż była w rzeczywistości. Spojrzał na jej dekolt, aż zrobiło się mu gorąco, a kołnierz pod szyją zaczął go uwierać.
-Caroline to jest książę Bradford i Hrabina Manfrod, książę i hrabino to jest Lady Caroline -dokonał prezentacji hrabia Bronxton. Bradford pierwszy raz od dłuższego czasu zobaczył uśmiech na ustach matki, aż nie mógł wydusić z siebie słowa.
-lady Caroline -wreszcie się odezwał i ukłonił. Wystawił ramie do matki, a później do Caroline. Dziewczyna się wahała i spojrzała na swoją matkę, a ta skinęła głową. W sali balowej roiło się już od gości. Bradford westchnął, dawno nie był na balu i nie obracał się w takich kręgach. W tłumie zobaczył przyjaciela i uśmiechnął się. Matka zatrzymała się przy lady Markston, a oni udali się w stronę przyjaciela księcia.
Antoni, hrabia Milford zauważył od razu przyjaciela, przewyższał wszystkich o głowę. Ruszył w jego stronę i dopiero wtedy zobaczył, że ciągnie za sobą Lady Caroline. Wyglądało to strasznie komicznie. Biedna Caroline -pomyślał Milford. Spotkali się na środku sali.
-Milford przyjacielu -odezwał się książę
-Bradford, Lady Caroline -ukłonił i pocałował ją w dłoń -Anne Marie -zwrócił się do służącej i ukłonił się. Dziewczyna speszyła się, ze ktoś ją zauważył. Ukłoniła się nie patrząc mężczyźnie w oczy. Milford zlustrował Caroline, na samą myśl o jej ciele zrobiło się mu gorąco. Zazdrościł przyjacielowi tak pięknej narzeczonej.
Caroline czuła się dziwnie w obecności obu panów. Niestety jeden z nich był jej przyszłym mężem. Westchnęła głośno, aż obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Caroline spojrzała na obu i podniosła głowę wysoko -jakbyś mnie nie targał przez całą salę jak jakiś jaskiniowiec swoją kobietę to bym nie była tak zmęczona. Dobrze, że nie targałeś mnie za włosy Bradford -powiedziała obojętnie i poczuła szturchnięcie, co oznaczało, że nie wolno się jej tak odzywać do księcia. Caroline nie zważała na protesty Anne i ciągnęła dalej -jesteś książę zbyt brutalny. Jestem o połowę mniejsza od Ciebie i może byś zauważył, że jestem w nie odpowiednich butach do biegania. -mówiąc to podciągnęła wysoko spódnice odsłaniając sporą część łydek. Szybko jednak pożałowała tego co zrobiła, bo Anne Marie ścisnęła ją za rękę i pociągnęła za fałd spódnicy.
Gdy Bradford spojrzał na jej szczupłe łydki zaschło mu w gardle. Jednak jej ciało było idealne jak jej piersi. Szturchnął przyjaciela, który nie mógł oderwać wzroku od dziewczyny. Oj będę miał problemy -pomyślał, ta dziewczyna nie ma krzty wstydu i o gardy. Ktoś powinien przełożyć ją przez kolano i porządnie przylać. On na pewno to zrobi i nauczy ją jak powinna się do niego zwracać. Zagrały pierwsze takty muzyki i Bradford pociągną Caroline na środek sali.
-jesteś źle wychowana... -rzucił cierpkim tonem, jednak Caroline się nie przestraszyła , dalej trzymała wysoko uniesioną głowę.
-moje zachowanie jest takie jak mnie nauczono... ja po prostu jestem szczera Markusie -wycedziła przez zaciśnięte zęby. Jej zachowanie go zaskoczyło, nigdy żadna kobieta nie zwracała się do niego tak bezpośrednio. W ogóle go to nie zdenerwowała, a raczej rozśmieszyło -małe kociątko pokazało pazurki -pomyślał. A myślał, że będzie miał do czynienia z jakiś dzieckiem, a tym czasem trzyma w ramionach znającą swoją wartość kobietę. Rozejrzał się po sali i stwierdził, że tańczy z najpiękniejszą kobietą na sali, nawet ta dziwaczna suknia nie przyćmiewa jej urody. Zauważył, że wielu młodych chłopców patrzy z uwielbieniem na jego kobietę, ale po chwili stwierdził, że nie tylko młodzięcy patrzą ale też połowa starszych kawalerów. Zasępił się, ale gdy spojrzał na nią znowu uśmiechnął się. -z czego książę tak się śmieje -zapytała.
-z Twojej sukni..
-jak śmiesz... -odpowiedziała obrażona. I z całej siły uderzyła go w brzuch. Dla Bradforda było to jak muśnięcie motylka, ale nie uszło to uwadze starym dewotką, które pewnie zaczną o nich plotkować. W ogóle się tym nie przejął i tak zostanie jego żona, więc mógł wszystko, ale nie chciał ośmieszać swojej ani jej rodziny w oczach śmietanki arystokratycznej. Złapał się na tym, że się mu to podoba, że zostanie jego żoną. Była piękna i miała piękne ciało. Musiał przyznać, że jej pragnął, pragnął ją od chwili, gdy stanął w drzwiach jej domu i spojrzał w jej speszone oczy, które jak później okazały się tak samo wyzywające jak jej sukienka i harda jak on sam. Z jego zamyślenia wyrwał go głos dziewczyny -wiem, że jesteśmy już związani, ale etykieta wymaga abyśmy tak blisko siebie nie tańczyli -stwierdziła ostro. Z niechęcią odsunął się od niej na krok.
Caroline już myślała, że Bradford da jej spokój, gdy już przestali tańczyć, ale ten zamiast odprowadzić ją w stronę jej służącej ukrytkiem wyciągnął ją na balkon i prowadził w ciemną otchłań. Przeszło jej przez myśl, że chce ją zgwałcić, chciała zacząć już krzyczeć, gdy nagle przyparł ją do muru i zatkał jej usta swoimi. Całował ją, aż się poddała naporami jego języka i rozchyliła usta. Przyparł ją całym ciałem do ściany, Caroline nie mogła złapać oddechu. Jej pierwszy pocałunek w życiu i o mało nie upadła, gdyby Bradford nie oderwał się od niej. Dyszał tak samo głośno jak dziewczyna i wtedy zobaczyła triumfalny uśmieszek na jego ustach.
-nawet nie wiesz jak żałuję, że będziesz moim mężem -odpowiedziała dumnie
-pragnę Cię Caroline i będziesz moja... -po chwili dodał -już jesteś moja -nachylił się nad nią i jeszcze raz pocałował i tym razem nie był delikatny, a wręcz brutalny.
-Panienko... -z chwili uniesienia wybudziła ich Anne Marie -nie powinno być tu państwo samo -odpowiedziała cichutko. Caroline spojrzała na Bradforda i wtedy zorientowała się czemu Anne opuściła głowę i mówiła tak cichutko. Bradford wyglądał jakby chciał ja udusić i zaraz miał zamiar ryknąć. Dziewczyna z całej siły kopnęła go w łydkę i wyswobodziła się z jego objęć, podała dłoń służącej i ruszyły w kierunku wejścia na salę. Chwilę później pokazał się Bradford utykając na prawą nogę. I dobrze mu tak -pomyślała Caroline. Wszystko robiła tak, żeby nie wchodzić księciu w drogę.
Bradford z satysfakcją patrzył na swoją przyszłą żonę i uśmiechał się sam do siebie. Dała mu niezłą szkołę. Nie będzie miał łatwo z tą dziewczyną, ale gdy już ją posiądzie nauczy ją dobrych manier. Przy wyjściu zwrócił się do hrabiego Bronxton -proszę mnie oczekiwać jutro o czternastej. -mężczyzna tylko się uśmiechnął. Pomógł matce wsiąść do powozu i sam zajął miejsce naprzeciwko niej.
-i jak podoba Ci się młoda Bronxtonówna? -zapytała matka
-jest jaka jest, trochę źle wychowana, ale co ja zrobię i tak zostanie moją żoną -nie chciał się przyznać przed matką, że jest nią tak oczarowany, że cały płonie na samo jej imię. Matka tylko kiwnęła głową i o nic więcej nie pytała. Bradford musiał jak najszybciej znaleźć się u którejś z jego kochanek. Każdy mięsień go bolał na wspomnienie małej Caroline, oddychał miarowo. Gdy matka odjechała od razu wsiadł na swojego wierzchowca i ruszył w stronę wsi, gdzie mieszkała jego pierwsza kochanka, która zawsze rada była go przyjąć. Gdy już otworzyła mu drzwi w skąpej piżamie Bradford stwierdził, że nie jest tak urocza jak jego narzeczona. Z podniecenia, które mu towarzyszyło przez cały bal nic nie został. Czuł tylko chęć błogiego snu, rzucił dziewczynie pieniądze na stół i bez słowa wyszedł. -Brad co się z Tobą dzieje? -zapytał sam siebie.

Caroline stała w swoim pokoju i patrzała w ciemność, która panowała za oknem. Rozmawiała ponad godzinę z Anne Marie. Spojrzała na śpiącą na fotelu służącą, gdybym ja tak mogła zasnąć -powiedziała sama do siebie. Książę Bradford nie dawał jej spokoju, był najprzystojniejszym mężczyzną jakiegokolwiek widziała. Podczas pocałunku mógł z nią zrobić co chciał, choć był gburowaty i zbyt pewny siebie, zarzucił jej przecież złe wychowania. Kim on jest? Myśli, że jeżeli ma tytuł to może wszystko, a każdy musi go słuchać? -pomyślała. Caroline nie chciała tytułu i żadnych pieniędzy, chciała być po prost sobą. Jeszcze da mu popalić i zobaczy z kim ma do czynienia i prędzej czy później książę zerwie zaręczyny -powiedziała głośniej niż chciała. Położyła się do łóżka i chciała zasnąć ale sen nie przychodził, jej myśli były skierowane w kierunku mężczyzny o błękitnych jak ocean nocą oczach. Caroline po chwili musiała stwierdzić, że był ideałem każdej młodej panienki. Jeszcze pokażę, że wielki książę ma więcej wad niż zalet -powiedziała. Uśmiech zamarł jej na ustach, gdy przypomniała sobie jak ją całował, jak o mało nie wyskoczyła z sukni dla niego.
Wstała bardzo wcześnie, w kominku iskrzył się już ogień a przy jej łóżku leżał strój do konnej jazdy. Wsunęła go na siebie i udała się do stajni. Jej koń stał już przygotowany, z wiaderka wyciągnęła marchewkę i podała ją koniu -co jest Piorun? Co taki dziś nie spokojny? -zapytała i pogłaskała go po szyi. Andrew jej stajenny wyprowadził konia na zewnątrz i pomógł wsiąść jej na wierzchowca, sam wskoczył na grzbiet klaczy. Byli gotowi do przejażdżki, oj ile by dała, żeby w tej chwili być sama ale nigdy je to nie będzie dane. Dobrze wychowane panienki, nigdzie nie poruszają się same. W jej pokoju czekała na nią już kąpiel, Caroline rozebrała się i weszła do gorącej wody. Umyła się szybko i rozłożyła w wannie, postanowiła tak szybko nie rezygnować z relaksu. Nagle do jej pokoju wpadła Anne Marie -wychodź już, bo jeszcze musisz odwiedzić swoją ciotkę Lady Stith. -wyrecytowała Anne. Caroline westchnęła, bo te spotkanie z Bradfordem wytraciło ja z równowagi. Szybko się ubrała i zeszła na śniadanie, w jadalni tylko spotkała matkę. Siedziała i właśnie kończyła pić herbatę. -Caroline jak Ci się podobał wczorajszy bal, na twoją cześć? -zapytała lodowato matka, Caroline zastanowiła się czy wszyscy tytułowani ludzie tacy są, tacy zimni. Bradford też się do niej zwracał takim zimnym tonem, jakby coś mu zrobiła. Odkąd pamiętam matka zawsze była dla niej taka oziębła, może dlatego, że nie była chłopcem.
-wspaniały matko... -odpowiedziała krótko, matce nie mogła opowiadać tak o balach jak ciotce Stith. Matka żyła według etykiety, natomiast jej starsza siostra była o wiele milsza. To tylko jej mogła opowiedzieć swoje obawy.
Po śniadaniu szybko przebrała się w swój wyjściowy strój i ruszyli w stronę domu cioteczki Stith. Ciotka miała same córki, które już dawno wyszły za mąż. Teraz sama musiała przebywać w ogromnym domu. Jej mąż markiz Aderwool umarł pięć lat temu, zostawiając potężny majątek żonie i córką. Natomiast tytuł i ich pałacyk odziedziczył jego młodszy brat Franklin. Wuj wiele razy powtarzał, że jakby miał syna to to wszystko zostało w ich posiadaniu. Nagle Caroline uświadomiła sobie, że ona będzie musiała urodzić syna Bradfordowi i to w niedalekiej przyszłości. Jej oczy zrobiły się tak wielkie -Panienko, co się stało? -zapytała zaniepokojona Anne Marie, porzuciła bezpośrednią formę zwrotu, bo w powozie razem z nimi jechał jeden ze straży.
-myślę... -odpowiedziała krótko, ale tylko z tego powodu, że była śmiertelnie przestraszona.
-o czym? -zapytała cichutko
-o tym co czeka mnie w przyszłości... o moim przyszłym mężu i o tym jakie obowiązki będę miała w kierunku do jego...
-Książę jest uczciwym człowiekiem... -nie dokończyła
-uczciwym? Przecież połowa kobiet w Londynie to jego kochanki! -Caroline podniosła głos -a jego ulubioną rozrywką jest przebywanie w kasynie. Przecież słyszałaś co o nim mówią.
-Panienko to tylko plotki -stwierdziła Anne Marie, ale w duchu przyznawała racje Caroline. Sama osobiście znała cztery z jego kochanek. Zrobiło się jej szkoda przyjaciółki, ale to wszystko zależało teraz od Caroline. Jej wuj był osobistym służącym Księcia od wielu lat i zawsze powtarzał, że książę to nie taki zły chłopak, tylko zbyt wczesnej stracie ojca i musiał przejąć jego obowiązki, a przecież miał dopiero siedemnaście lat, nie był jeszcze gotowy na to, zęby zostać księciem Bradford. Może się zmieni -pomyślała Anne Marie. Chciała jeszcze dodać coś na pocieszenie przyjaciółki, ale powóz zatrzymał się przed rezydencją Lady Stith.

Bradford był nie wyspany, na śniadaniu o mało nie usnął przy jedzeniu, a to wszystko przez tą źle wychowaną dziewuchę. Przez całą noc nie dawała mu spać, usnął nad ranem. Ledwo się położył, a już musiał wstawać. Postanowił dziś długo nie zabawić u Bronx tonów. Wszystkie spotkania oprócz tego odmówił. Pewnie jakby odmówił i to to Lady Caroline w ogóle by się tym nie przejęła, ale nie da satysfakcji tej małej wiedźmie. Wczoraj powiedziała, że żałuje, że musi zostać jego żoną, Bradford też tego żałował, ale żadna kobieta nigdy mu nie odmówiła. Teraz musi zostać jego żoną, choć by miał ją zatargać przed ołtarz siłą.
Równo o czternastej zapukał do drzwi ich domu. Lokaj wprowadził go do salonu, chwile później pojawił się hrabia z żoną. -witaj książę, przepraszam córka jeszcze nie wróciła z odwiedzin Lady Stith. Musiało ją coś ważnego zatrzymać -szybko wytłumaczył hrabia. Z każdą minutą coraz bardziej hrabiostwo się denerwowali, był tylko ciekawy czy z tego powodu, ze mógł w tej chwili odmówić zaręczyn, czy dlatego, ze martwili się o córkę. Po piętnastu minutach drzwi otworzyły się z rozmachem, do holu wbiegła drobna dziewczyna. Od razu ją poznał, nie była tak samo elegancka jak wczoraj, ale to jeszcze bardziej dodawało jej uroku. Matka zbeształa ją wchodząc na schody na których stała dziewczyna. Chwile później wszyscy siedzieli już w salonie.
-czy mogę prosić o mały spacer po ogrodzie? -zwrócił się bardziej do hrabiego, niż do dziewczyny. Gdy uzyskał pozwolenie wystawił dłoń w kierunku dziewczyny. Z wielką niechęcią przyjęła ją, gdy tylko wyszli do ogrodu odezwał się książę -odwiedza Cię najwyżej tytułowany i najbardziej ceniony człowiek w kraju zaraz po królu, a Ty masz czelność się spóźniać? -zapytał, czekając na potok jej słów. Dziwne było, że nic nie powiedziała -każda inna chciała by być na Twoim miejscu, przecież przy mnie będziesz miała dogodne życie. -to już podziałało, dziewczyna spięła wszystkie mięśnie
-a wiesz, gdzie mam ten Twój tytuł i pieniądze książę? Jesteś arogancki, bezczelny, nie miły a do tego zadufany w sobie i w swoim tytule. -wypowiedziała to bez zająknięcia. Tylko służąca zaprotestowała. Bradford zauważył, że służąca zna lepiej etykietę, niż sama Caroline, roześmiał się -i z czego jeszcze się śmiejesz? Czy ty nawet nie wiesz kiedy się Cię obrażają? -zapytała zdenerwowana. Miał ochotę ją pocałować, złapał ja w ramiona i wtedy odezwała się służąca -przepraszam książę, ale hrabina patrzy -miała rację w oknie stała hrabina. Musiał zrezygnować.
-niedługo będziesz moja -powiedział i ruszył dalej ciągnąc za sobą dziewczynę. Sam nie wiedział co robi, był zmęczony. Najlepiej by już znalazł się w swoim „zaciszu” i odpoczywał. Był zły na dziewczynę, przez jej spóźnienie musiał zabawić tu dłużej niż chciał.
W powrotnej drodze do domu myślał tylko o tym, żeby położyć się i przespać resztę dnia. Ale jednak to mu nie było dane, w domu czekała już na niego matka. Wybierała się na jakieś przyjęcie zapewne, bo jej suknia nie wyglądała na wyjściową. Bradford spojrzał na zegar i stwierdził, że jest dopiero siedemnasta.
-witaj matko -ukłonił się i pocałował ją w dłoń -wybierasz się gdzieś? -zapytałem i nie czekając na odpowiedz, powiedziałem -pięknie wyglądasz...
-witaj Bradford... tak Lady Selmin wyprawia dziś urodziny swojej pasierbicy. Wiedziałbyś o tym jakbyś czytał pocztę... -stwierdziła lodowatym tonem i wskazała na stolik zapełniony białymi kopertami. -ale nie przyjechałam tu mówić o tym. Chciałam z Tobą porozmawiać o Lady Caroline. -całkowicie zbiła go z tropu. Chciał zapomnieć o tej dziewczynie, jak już myślał, że mu się to udało- matka mu znowu o niej przypomina -hmmm... synu, czy jesteś rady ją poślubić, czy chcesz odwołać zaręczyny? -zapytała już milszym i niepewnym głosem.
-przecież muszę... nie pozwoliłabyś mi zerwać zaręczyn -odpowiedziałem zdecydowanym głosem.
-oj synu... -usłyszałem w jej głosie rozpacz -Twój ojciec był mądrym człowiekiem i bardzo szlachetnym... ja jednak byłam przeciwna tym zaręczynom -przerwała i przybrała stalowy wyraz twarzy -ale to ojciec wiedział co będzie najlepsze dla Ciebie. Hrabia Bronxton nie miał ani brata ani nie mógł mieć już dzieci, więc Ty mogłeś na tym zyskać. -powiedziała cicho -tytuł hrabiego przeszedłby na Ciebie. Ojciec nie chciał Cię zostawić z niczym... ja byłam jednak przeciwna, chciałam żebyś sam wybrał...
-to czemu się nie sprzeciwiłaś? -powiedziałem głośniej niż chciałem. Nie wiedział na kogo był bardziej zły. Na nią czy na ojca. -teraz bym sobie żył spokojnie...
-nie mogłam, wiesz jaki był Twój ojciec... -wiedział, doskonale widział. Sprzeciwy nie wchodziły w grę, to on rządził rodziną i służbą. Wszystko musiało być jak on chciał, zawsze miał to co chciał. Dla niego nie było rzeczy nie możliwych, ale kochał żonę. Dla niej by zrobił wszystko, ale czyżby tym razem? -wymusiłam na nim tylko, że możesz zerwać zaręczyny jeśli coś się zmieni z upływem czasu. Twoja ukochana nie jest w ciąży z innym, ani nie wyrosła na szkaradę, ale Ty zostałeś księciem, żaden tytuł już nie jest Ci potrzebny... -Bradford spojrzał na matkę i stwierdził, że po śmierci ojca stała się kruchą kobietą. W tej chwili tylko miała jego i gdzieś nieopodal drugiego syna, ale o tym nic nie wiedziała. Choć Bradford nienawidził brata, pozwolił mu żyć i cieszyć się wolnością. Zastrzegł sobie, że nie poinformuje matki, gdzie znajdował się Vincenty. Zniszczył jego życie, ale Bradford nie chciał być jak jego brat. Przecież mógł zrujnować jego życie jak on jego. Zabrał mu wtedy jedyną, rzecz na której mu zależało -miłość. Zamknął oczy i próbował się uspokoić, nie chciał pokazać matce co teraz dzieje się w jego głowie. W tej chwili chciał tylko świętego spokoju. -synu, ale teraz widzę, że Twój ojciec miał nosa, aby wybrać Ci kobietę... -powiedziała z uśmiechem. Wtedy coś w nim pękło, poczuł ciepło bijące od matki. Parzyło go po całym ciele. -jaka jest Twoja decyzja? -zapytała wstając.
-ożenię się matko z nią. -powiedział krótko i wstał. Szedł za nią i myślał, że jego życie już jest zatracone. Oddał duszę diabłu i tylko zastanawiał się kto tu jest diabłem -matka czy Caroline. Z jego zamyślenia wyrwał go głos matki.
-za tydzień w sobotę odbędą się oficjalne zaręczyny. Wyślę powiadomienie do hrabiego Bronxtona -powiedziała i już jej nie było. Westchnął ciężko i ruszył w stronę swojej sypialni, stanął na środku niej i stwierdził, ze za jakiś czas będzie dzielił ją ze swoja żoną. Będzie musiał kazać przygotować sypialnie obok dla swojej przyszłej żony. Spojrzał na stojącą szafę zastawiającą drzwi do drugiej sypialni. Sypialnia była od lat zamknięta, nikt tam nie wchodził. Nawet on nie wiedział jak wygląda pokój od wewnątrz. Został on zamknięty jeszcze przed tym jak on tu się przeniósł po śmierci ojca. A gdy był dzieckiem nie miał odwagi zajrzeć do sypialni matki. Ojciec tuż przed swoją śmiercią nakazał zmianę jego sypialni w dworku. Jednak i tak Bradford sam urządził swoją sypialnie, została tylko ta szafa, której nikt nie dotykał od tamtego czasu, a minęło już jedenaście lat. Nagle przypomniał sobie ile było męczarni aby sprowadzić jego łoże aż z Francji. Spojrzał na stojące w centralnym punkcie łoże i się uśmiechnął -tylko dwa egzemplarze... i to moje -stwierdził. Miał już położyć się na łóżku, gdy usłyszał ciche pukanie,a w drzwiach ukazała się szczupła twarz jego służącego. -hrabia Milford do Księcia... -ruszył za służącym do salonu. Jego przyjaciel był w najlepszym humorze, wyglądał rześko. Pewnie był u jednej z tych jego kochanek -pomyślał Bradford.
-witaj przyjacielu. Co ty taki coś nie w sosie?
-a jak mam wyglądać? Nie spałem całą noc, gdy już usnąłem, musiałem wstać. Wybrałem się na umówione odwiedziny do Bronxtonów, a ta niewychowana panna miała czelność się spóźnić, a później mnie obrażać -zasępił się -a gdy już miałem chwile dla siebie zjawia się matka z ciekawa historyjką na mój i tej panny temat. Do tego jeszcze, że urządza moje zaręczyny, a na koniec układanki zjawiasz się Ty i zrywasz mnie z łóżka.

Milford miał ochotę się śmiać, wszystko co opowiadał jego przyjaciel kojarzyło się z Caroline. On już wiedział coś co jego przyjaciel odkryje wkrótce. Ona jeszcze zrobi z Bradforda człowieka, jego ojciec był mądrym człowiekiem, zaręczając go z Caroline. Choć bawiła go ta sytuacja nie chciał po sobie tego poznać. -jeśli byłeś w tym łóżku sam, to Ci nie zaszkodziłem -powiedział próbując powstrzymać się od śmiechu. Bradford zrobił tylko kapryśną minę i nalał sobie wina. Milford widział, że jego przyjaciel mięknie. Caroline była pierwsza dziewczyną od czasów Adime, która w tak krótkim czasie zawróciła Bradfordowi w głowie. Ucieszył się, wreszcie jego przyjaciel odzyska stare życie. Będzie musiał porozmawiać sobie z Caroline, oj będzie musiał -pomyślał.
-Milford wiesz, że bym najlepiej Cię w tej chwili udusił, więc nie przeciągaj...
-oj Brad będą z Ciebie jeszcze ludzie... -spojrzeli na siebie i ku zaskoczeniu Milforda jego przyjaciel zaczął się śmiać. Jedenaście lat czekał na to, żeby zobaczyć go w takim stanie. Wciągu jednej nocy stał się jakby ludzki. Milford siedział i osłupiały patrzył na przyjaciela.
-co jest Antoni? Nawet zaśmiać się nie mogę? Wyglądasz jakbyś połknął węgorza -uśmiechnął się do przyjaciela.
-Brad Tobie lekarz potrzebny, nie żona... -odpłacił się za ciętą odzywkę. Jednak Bradforda to nic nie ruszyło.
-może jedno i drugie jest mi potrzebne. -odpowiedział. -byłem u Vincentego, będzie miał kolejnego syna -zmienił szybko temat, Milford zobaczył, że jego szczęka zaciska się.
-który to już czwarty? -zapytał niepewnie -może kiedyś trafi na córkę -zaśmiał się.
-oby, oby... -wiedział, że jego przyjaciel nienawidzi brata, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego nie pogodził się z tym. Minęło już prawie dwanaście lat, tyle czasu. Wyjeżdżając z posiadłości Bradforda Milford wiedział, że jutro musi się spotkać z Caroline, po prostu musi. On jeszcze nie wybaczył Adime, a to może źle wróżyć ich małżeństwu. Caroline, nigdy nie będzie Adime, a Bradford musi to zrozumieć, a Caroline musi mu w tym pomóc. Ile rzeczy się pozmieniało od tej pory jak byliśmy małymi chłopcami i bawiliśmy się razem, ile wody upłynęło od tamtej pory. Ile nienawiści powstało i tylko zranione serce pozostało -pomyślał Milford.

Caroline zbytnio się nie zdziwiła, gdy matka oznajmiła jej, że książę potwierdził zaręczyny i chce je ogłosić na sobotnim balu u hrabiny Manford. Po południu zjawił się u niej hrabia Milford i poprosił o rozmowę. Towarzyszyła im tylko Anne Marie z życzenia hrabiego.
-Lady Caroline, wiem że jest panienka zdziwiona moją obecnością, ale chciałbym porozmawiać -Caroline spojrzała na niego uważnie i wskazała, aby mówił. -tylko musi panienka obiecać, że to co powiem zostanie między nami.
-tak... niech hrabia mówi -powiedziała nie zważając na niepoprawny ton.
-poznała już panienka Bradforda, osobiście jak i z plotek -zastanowił się czy mówić dalej. -część z nich jest prawdziwa, a część wyssana z palca. Bradford jest naprawdę dobrym człowiekiem, ale ten tytuł spadł na niego tak nagle. Gdy miał szesnaście lat jego brat uciekł z domu, zrzekając się tytułu. Więc został jedynym, który mógł odziedziczyć tytuł po ojcu. Rok później zachorował jego ojciec i zmarł, zostawiając go na pożarcie arystokracji. Nie wiedział co to znaczy być księciem, jego brat był przygotowywany do tego od dziecka, nie on.
-to już wszystko Milfo... -przerwała mu.
-on miał się cieszyć życiem, nie nadstawiać karku. Ale poradził sobie, mimo jego młodego wieku. Wasze zaręczyny to miała być transakcja wiązana. -powiedział na jednym tchu.
-że co?! -krzyknęła Caroline
-tak... nie powinienem Ci tego mówić, ale muszę jakoś tą historie złożyć w całość... -Caroline ciekawa tego, ponaglała rozmówcę -ojciec Bradforda nie chciał go zostawić z niczym, więc postanowił z Twoim ojcem, że was połączą. Brad miał odziedziczyć tytuł po Twoim ojcu, a Ty miałaś być zabezpieczona do końca życie, Brad miał dostać w spadku potężną sumę. Jednak on był przeciwny, nie chciał żeby ojciec wybierał mu żonę. Gdy miał piętnaście lat w ich domu pojawiła się nowa służąca Adime, Brad był nią oczarowany, a wręcz zakochany. Spotykali się po kryjomu, Adime miała dziewiętnaście lat, ale i tak była zafascynowana młodym chłopcem. Gdy miał szesnaście lat postanowił sprzeciwić się woli ojcu i uciec z Adime. Wszystko opowiedział bratu, ale nie wiedział jednego, że on... -przerwał i zaciągnął powietrza -po upojnej nocy, Adime powiedziała Bradfordowi, że ona kocha jego brata. Był zaskoczony, przecież oddał jej wszystko, nawet swoją duszę. Tydzień po tym jego brat uciekł z Adime i tyle było o nim słychać. -Caroline siedziała z otworzonymi ustami, wiedziała, że to nie kulturalne.
-czyli ja byłam tylko potrzebna do tytułu? -zapytała chcąc zmienić temat.
-w pewnym sensie tak. Ale jak wiesz on mógł zerwać zaręczyny, a tego nie zrobił. Nie jesteś mu potrzebna już do tytułu, a jednak dalej chce Cię. A wiesz czemu Ci to mówię?
-ku przestrodze?
-nie. On myśli, że wszystkie kobiety to Adime. Ty musisz mu pokazać, że nie jesteś taka i rządzić nim twardą ręką... a wiem, że potrafisz i musisz go nauczyć znowu ufać. -powiedział i zaczął wstawać.
-to mam zbierać żniwa po jakiejś służącej? -zapytała ostro.
-nie... ty masz go z niej wyleczyć -westchnął. -a teraz przepraszam jestem umówiony i już lekko spóźniony. Lady Caroline -ukłonił się -panienko Anne -ukłonił się przed służącą, która o mało nie zemdlała. -mam nadzieje, że byłem pomocny Lady.

Anne Marie patrzała podejrzliwie na hrabiego Milforda. Wiedziała o kim mówił. Była zła, musi jak jak szybciej odwiedzić siostrę. Z samego rana ruszyła w długą podróż do jej dawnego rodzinnego domu, którym teraz zajmowała się jej starsza siostra.
Drzwi otworzyła jej najstarszy syn Admine Markus. Przywitał się i uciekł, chłopak miał dwanaście lat. To musiał być ten powód dla którego teraz wszystko toczy się tak jak widać. Przez głowę Anne Marie w pewnym momencie przepłynęła myśl, że może być on synem księcia.
-Anne Marie... -z zamyślenia wyrwał ją głos siostry. Była piękną kobietą, ale ślady ciężkiej pracy były widoczne. Miała dopiero trzydzieści dwa lat a wyglądała na starszą. Westchnęła, bo czekała ją ciężka rozmowa z siostrą.
-witaj Admine... usiądziemy? -zapytała. Zobaczyła bladą twarz siostry. -musimy porozmawiać. Same... -spojrzała na siedzących przy piecu chłopców. Admine dała znak dłonią, aby chłopcy zostawili je same. -dlaczego mi nie powiedziałaś co się stało dwanaście lat temu? -zapytała nie 
czekając na to, że siostra zapyta o cokolwiek. Anne spojrzała na granatową twarz siostry -tak Adime, tak wiem. Wiem, że miałaś romans z Księciem! -podniosła głos. -wiem, że Vincenty uciekł z Tobą. Czemu mi nie powiedziałaś? -zasępiła się
-ale... -łzy spłynęły jej po policzku -nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek wiedział z jakiej rodziny pochodzi Vincenty -wyszlochała. -tu go wszyscy znają jako Vincentego, zwykłego rolnika. Nie wielkiego hrabiego. Uciekł bo mnie kochał, nie chciałam żeby to robił. On jednak powiedział mi, że nie będzie potrafił żyć z myślę, że nie może ze mną być. -zrobiło się jej żal siostry. Ale musiała się dowiedzieć dwóch rzeczy.
-to czemu spałaś z Markusem? -na dźwięk jego imienia jej oczy zrobiły się czarne.
-nie wiem. Chwila słabości, nawet głupota. Nie wiem. Mogę Ci przyrzec, że kocham Vincentego -otarła łzy i spojrzała w okno. Anne Marie zrobiła to samo. Przy drewutni stał Vincenty, rąbał drewno. Nagle Anne uświadomiła sobie, ze musiał ją bardzo mocno kochać. Zrezygnował z dogodnego i luksusowego życia. Mógł mieć wszystko, najpiękniejsze kobiety, pieniądze i tytuł, a wybrał życie w nędzy. (@)
-Markus to syn...
-to syn Vincentego. W ciąże zaszłam zaraz po tym jak tu zamieszkaliśmy. To nie może być syn Markusa. Obiecaj mi jedno... -klęknęła przed nią -obiecaj, że nigdy w życiu nie powiesz Wincentemu o tym co było między mną a Marcusem. -nie mogła być bezlitosna i przytaknęła. Spojrzała jeszcze raz na szwagra i posmutniała, jakby hrabia Milford był taki jak Vincenty.
Gdy wróciła w domu nie paliły się już światła, tylko w jednym pokoju- jej pani. Anne Marie po cichutku weszła tylnymi drzwiami i udała się do swojego pokoju. Marzyła o tym, żeby jutro się obudziła i żeby jej życie się zmieniło.

Bradford jechał ciemną ścieżką, przeklinał w duch. Zostało mu jeszcze pięć kilometrów i znajdzie się w wiosce zapomnianej przez świat.
Przy stole w kuchni siedziała cała rodzina, czekali tylko na Bradforda. Rodzina -pomyślał. Nie zaczęli jeść bez niego, nigdy tego nie robili. Przy kolacji oprócz chłopców zasypujących go pytaniami nikt nic nie mówił. Jego brat miał wspaniałych synów, żałował nieraz że nie może ich zabrać do siebie. Chciał mieć dziecko i po ślubie wszystko zrobi co w jego mocy, aby Caroline dała mu syna.
-wiesz, że biorę ślub bracie...
-wiem, ale w zaistniałej sytuacji mogę tylko życzyć Ci szczęścia... -Bradford wiedział, że mógł zrobić tylko tyle.
W drodze do domu miał mętlik w głowie. To już jutro -mówiło wszystko w jego głowie.
-tak jutro będę miał już prawowitą towarzyszkę -powiedział głośno i się zaśmiał. W sypialni spojrzał na puste łóżko -jeszcze tylko miesiąc i będzie pełne co noc.

Caroline stała oburzona przed lustrem, krawcowa robiła ostatnie poprawki. Suknia była w kolorze kości słoniowej, jedynym zdobieniem był wielki kwiat umieszczony na jej prawym ramieniu. Przyciągał wzrok do kusego dekoltu, Caroline bała się, że jeśli się pochyli jej piersi wyjdą na wierzch. Najbardziej się denerwowała tym, że Anne Marie jej nie będzie jej towarzyszyć. Matka się uparła, że nie będzie wozić ze sobą wszędzie służącej, bo to poniżające. W tym był problem Caroline, że ona nigdy nie traktowała Anne Marie jak służącą. To Anne Marie zawsze była damą nie ona, to Anne uczyła ją dobrych manier.
Gdy dojechali do dworku hrabiny Manford Caroline obleciał strach, chciała żeby teraz przy niej była Anne Marie. Matka nie patrząc na jej protesty zaciągnęła ją pod drzwi.
-hrabina, hrabia Bronxton z lady Caroline -powiedział lokaj. Caroline weszła spięta do saloniku, gdzie gości witała hrabina. Rozejrzała się ale nigdzie nie było Bradforda. Miał przecież wszem i wobec oświadczyć ich zaręczyny, a go nie ma? Caroline nie kryła oburzenia, gdy się pojawił z Milfordem u swojego boku.
-ja tu szykuję się od rana, boli mnie głowa od tej przeklętej fryzury, sukienka mnie uwiera. Przeklęty dekolt jest za duży, później musiałam tłuc się godzinę powozem, a Ty masz czelność się Bradford spóźniać? -powiedziała to na tyle cicho, że tylko ona, Bradford i Milford mogli to usłyszeć. Stała i patrzyła się na Bradforda.
-nie rób takiej miny, bo jeszcze bardziej Cię pożądam, więc lepiej zachowaj swoje pretensje na później, bo jeszcze wezmę Cię w ramiona, a następie zatargam do jakiegoś pokoju i tam zabiorę Ci Twą niewinność. Co i tak nastąpi w najbliższym czasie, ale mogę zrobić to teraz, zaraz. -Caroline stała oszołomiona jego słowami.

Bradford stał i o mało się nie roześmiał, patrzały na niego zdziwione oczy dziewczyny. Wiedział, że nigdy by nie zrobił tego o czym mówił jeśli by nie chciała, ale musiał się odciąć za jej uwagę. Wiedział, że jeszcze jakiś czas temu on jej to samo zarzucił. Wiedział, że dziewczyna się szybko uczy. Ciekawe czy jest taka sama w łóżku jak bojowa -pomyślał. Ale miała rację co do jednego, jej sukienka była zbyt wydekoltowana -stwierdził.
-i masz rację ta suknia jest stworzona dla jakiejś kurtyzany, ale pomińmy ten fakt -wystawił ramię. Caroline z obrażoną mina wsunęła dłoń i wbiła mu paznokcie, aż syknął.
Bradford uśmiechnął się pod nosem. Za jakiś czas miała być jego żoną, ułatwiło by mu sytuację fakt jakby była brzydka.
Bal upłynął w miłej atmosferze tylko Brad był w coraz gorszym humorze, Caroline tańczyła ze wszystkimi mężczyznami a go omijała. Ta jej sukienka, wyglądała w niej wyzywająco. Na sam jej widok rozpierała go energia.
-o czym tak myślisz? - z zamyślenia wyrwał go Milford. Nie miał ochoty na rozmowy i machnął tylko ręką.

Milford patrzał na przyjaciela i powstrzymywał się ze śmiechu. Jego oczy ukazywały prawdziwe uczucia, nie to co mówił rozum tylko to co mówiło serce. Zazdrościł mu tego, on sam nie miał nikogo. Obdarzył miłością zakazany owoc, od lat ulokował swoje uczucia w konkretnym punkcie. Najpierw zakochał się w pięknej kobiecie z opowiadań Admine i Vincentego, później we zdjęciu a na koniec w realnej osobie, ale... zawsze jest jakieś ale. Za jakiś czas odmieni swoje życie.
-ja też się ożenię -powiedział bardziej do siebie, ale Bradford też to usłyszał i spojrzał na niego.
-z kim? Masz kogoś? -zapytał z uśmieszkiem na ustach.
-nie, nie mam... -Brad spojrzał na niego jak na głupka -w tym sensie, że ta osoba jeszcze nie wie, że mam jakiekolwiek zamiary w jej kierunku. -szybko wytłumaczył się
-osoba -spojrzał podejrzanie na przyjaciela -czy to może jakiś uroczy chłopiec? -zapytał i roześmiał się, co sprawiło że zwrócił na siebie uwagę większości zgromadzonych.
-nie to kobieta baranie -odpowiedział
-to jakaś z tych dziewcząt?
-nie nie ma jej tu i nie będzie jej -odparł i ruszył w stronę gospodyni.

Bradford patrzał na przyjaciela, który odchodził. Czy wszystkim poprzewracało się w głowie? -zapytał sam siebie. Odwrócił się w stronę gdzie stała Caroline i o mało nie zdeptał jakiegoś małego człowieka. Rzucił szybkie przepraszam i spojrzał w dół, jego oczom ukazała się Caroline.
-jakie przepraszam?! Podeptałeś mi buty!
-są dwie osoby, które mogą się do mnie zwracać w taki sposób, moja matka i Milford.
-przyzwyczaj się, że ja też będę się do Ciebie tak zwracać. -odpowiedziała szybko -długo mam czekać, aż wielmożny książę zaprosi mnie do tańca? -Bradforda rozzłościła jej odpowiedź, ale poprosił ją do tańca. Gdy dotknął jej ciepłego ciała cała złość mu minął.
Ile by dał, żeby dotknąć jej całej. Wszystko w nim buzowało, pomału tracił oddech. Ledwo wytrzymał do końca tańca. Odprowadził ją do matki i poszedł się przewietrzyć, musiał jakoś wyglądać przed tą wielką chwilą. Jednak zimne powietrze go nie otrzeźwił, wracał otumaniony na salę. Włożył dłoń do kieszeni i wyczuł pierścień, który nosił jej matka, babka, prababka i paręnaście pokoleń w tył.

Caroline ostrożnie usiadła przy Bradfordzie, spłynął po niej zimny pot.
-wszyscy wiemy z jakiego powodu tu się spotykamy. -powiedziała gospodyni -Bradford... -Caroline poczuła tylko jak matka szturchnęła ją, żeby wstała. Następnie Bradford nałożył jej wielki pierścień na palec. Później były tylko gratulację i wielka uczta.
Dziewczyna spojrzała na pierścień, był duży ale piękny. Ściągnęła go ostrożnie i obejrzała dokładnie. W środku był wyryte „Pięknej Caroline Książę” napis musiał być stary.
-nie podoba Ci się -z zamyślenia wyrwał ja Bradford
-nie jest piękny. Chciałam go tylko obejrzeć dokładniej. -Bradford wyciągnął pierścień z dłoń dziewczyny.
-bd go trzeba wyczyścić i poprawić napis w środku. Moja prababka miała na imię Caroline. Mój pradziadek bardzo ją kochał i postanowił trochę oszpecić rodzinną pamiątkę. Moja matka nie chciała go nosić z powodu właśnie tego. -Caroline wsłuchiwała się słowom Bradforda. Teraz był taki spokojny, aż zapragnęła go pocałować. Nachyliła się w jego kierunku, mężczyzna odczytał to bardzo dobrze ale pocałował ją w dłoń. I wyszeptał do ucha -jeszcze miesiąc a będę do twoich usług. Teraz nam nie wolno. -wziął jej dłoń i wsunął pierścień na jej palec i pocałował w sam środek dłoni. Co oczywiście nie uszło uwadze starym dewotką.

Bradford poczuł palące ciepło, coś zaczęło w nim mięknąć. Przy tej dziewczynie już go nic nie interesowało. Z wielką niechęcią wracał do domu. Usnął dopiero nad ranem, obudził się pod wieczór. Nie był jednak wyspany, cały czas śniła mu się dziewczyna o fiołkowych oczach. Uśmiechnął się na wspomnienie czteroletniej dziewczynki w różowej sukience z dwoma warkoczami. Mówiła mu wtedy, że go nie lubi. Nadepnęła mu wtedy na nogę i kopnęła w kostkę. Wtedy nawet nie spojrzał na jej twarz i tak naprawdę nie wiedział jak wygląda. Musiała być urocza i zadziorna co widać teraz.
Nagle usłyszał odgłos przesuwanych mebli. Skoczył na równe nogi i wyszedł na korytarz. Drzwi od sypialni jego matki były otwarte. Ostrożnie ruszył w ich kierunku, na środku sypialni stała matka z jego służącym. W pomieszczeniu było tylko łoże, żadnych mebli.
-witaj synu.
-mamo -bardziej zapytał niż stwierdził -co tu się dzieje? -nagle sobie uświadomił, że jeszcze tu nigdy nie był.
-kochanie, został jeszcze tylko miesiąc więc trzeba wziąć się za odnowienie sypialni. Lady Caroline musi gdzieś spać po ślubie. -wyrecytowała bez zająknięcia.
prawda -odpowiedział a w duchu dodał -ja się postaram, żeby to był pokój dzienny dla Caroline niż sypialnia.

Caroline właśnie wracała od cioteczki, gdy minęła się z powozem Księcia. Była zła, gdy jej powóz się zatrzymał. Usłyszała pukanie jednak na nie nie zareagowała. Anne Marie lekko uchyliła drzwi.
-witam piękne panie -wyśpiewał hrabia Milford. Anne Marie spuściła wzrok i zaczerwieniła się. Caroline uśmiechnęła się pod nosem, teraz znała słaby punkt przyjaciółki.
-Caroline -ukłonił się Bradford -witaj Anne Marie -szybko rzucił.

Bradford patrzał na Anne Marie i uśmiechnął się w duchu, tak bardzo przypominała Adime. Wiedział, że znała tajemnicę, ostatnio przy wieczerzy Vincenty wspomniał o tym. Wiedział, że milczy jak grób. Jego matka szukała syna i wyznaczyła nie małą nagrodę za pomoc. Anne Marie mogła dobrze ustawić do końca życia, a ona milczała. Musiał jakoś się jej odwdzięczyć, ale jak? -pomyślał. Wtedy spojrzał na przyjaciela, zobaczył zeszklone oczy które były wpatrzone w twarz służącej. Przypomniał sobie słowa przyjaciela z dnia wcześniej. Nie był zdziwiony tą sytuacją. Wiedział co zrobi, Caroline to się nie spodoba, bo wiedział że traktuje służącą jak przyjaciółkę ale to będzie najlepsza rzecz, którą zrobi.

Czas szybko leciał, Caroline stała przed lustrem i przyglądała się swojej sukni ślubnej. Była szyta specjalnie dla niej, jedyny egzemplarz. Od za mąż pójścia dzielił ją tylko tydzień..
Nie widziała się z Księciem od tygodnia jak jej oświadczył, że zaraz po ślubie odprawi Anne Marie. Zastrzegł jednak, że znajdzie jej nową posadę.
Tydzień później Caroline stała w sukni ślubnej w swoim pokoju. Pierwszy raz przyznała, że wygląda pięknie.
-za chwilę będziesz Księżną Bradford -uśmiechnęła się Anne Marie.


Książę -ukłonił się służący. Bradford spojrzał w lustro i oniemiał. Obejrzał się jeszcze raz w stronę łoża i uśmiechnął się pod nosem. Dziś pierwszy raz będzie pełne -pomyślał.
Poddał się ostatnim poprawką i ruszył w stronę nowego życia. W powozie czekała na niego już matka, jak zawsze z kamienną twarzą ale tym razem miała na sobie cielistą suknię. Wyglądała dużo młodziej i dużo pięknej niż zazwyczaj w czarnych sukniach.
-wyglądasz przepięknie matko -rzucił Bradford
-dziękuję synu, ale takie komplementy zostaw dla swojej przyszłej żony. Jej dziś to się bardziej przyda niż mnie -odpowiedziała surowo. Bradford się zjeżył.
Ceremonia ślubna była przepiękna tak samo jak jego żona. Stała koło niego taka kruchutka i cichutka. Dla wszystkich gości była miła i kulturalna, Bradford pomylił się mówiąc że jest źle wychowana. Tylko przy mnie jest taka cięta -pomyślał i bardzo mu się to podobało. Nie będzie się z nią nudził.
Przy stole siedzieli na honorowym miejscu. Wszyscy się na nich patrzeli, Bradford był to tego przyzwyczajony.


Caroline siedziała speszona, nie ruszyła nawet ręką. Wszyscy wlepili w nią oczy.
-wytrzymaj jeszcze chwilę -wyszeptał jej do ucha Bradford. Miał rację, po jakimś czasie wszyscy udali się do sali obok, a Caroline mogła normalnie zjeść. Choć ta sielanka długo nie trwała, bo matka przyszła ją upomnieć, że goście czekają w drugiej sali.
-każe służbie przynieść Ci coś do pokoju -powiedział Bradford i spojrzał na jej matkę, która szybko odeszła.
Caroline była zmęczona, same tańce i toasty. Była zadowolona gdy mogła już udać się do swojej komnaty. Wnętrze było cieplutko umeblowane, tak kobiecą dłonią. Nad kominkiem wisiał portret Księcia. Uśmiechnęła się i podeszła do obrazu. O mało się nie roześmiała, mały książę Bradford.
-jaki słodki -odpowiedziała z uśmiechem
-ładnie to tak się śmiać ze swojego męża -usłyszała głos za sobą
-byłeś taki słodziutki, aż nie realny -odpowiedziała szybko i ruszyła w stronę łózka.
-a teraz nie jestem słodziutki? -zapytał
-nie -odpowiedziała szybko i zaczęła mocować się ze zamkiem sukni.
-pomogę Ci -usiadł obok niej i zaczął rozpinać suknię. Jego oczom ukazał się jedwabna skóra ramion. Nachylił się i pocałował.
-przepraszam, przyszłam z kolacją dla Księżnej -powiedziała cichutko służąca -pomogę Księżnej z sukienką.


Bradford oburzony wyszedł z sypialni żony i czekał na swoją żonę. Po cichutku otworzył drzwi łączące ich sypialnie i zobaczył siedzącą na łóżku Caroline.
-przyjdź do mnie proszę -powiedział cichutko -nie bój się nic Ci nie zrobię.
Bradford stał i patrzał na drzwi od sypialni żony. Gdy się otworzyły o mało się nie roześmiał
-to piżama Twojej babci? -zapytał i o mało nie wybuch śmiechem.
-nie, to prezent od Twojej matki książę -odpowiedziała oburzona, chciała jeszcze coś dodać ale ktoś zapukał do drzwi.
-wejdź! -drzwi cichutko się otworzyły i ukazał się w nich służący
-przyniosłem wodę do kąpieli -służący postawił wiadra na środku pokoju i wyciągnął za zasłony wielką wannę. Po chwili w drzwiach ukazały się dwie służące niosące kolejne wiadra z wodą.
Gdy kąpiel była już gotowa, Bradford odprawił służbę.


-kąpiel gotowa moja Pani -Caroline stała i wpatrywała się w Księcia, nie mogła się ruszyć. Na samą myśl, że książę ma zobaczyć ją nagą skamieniała. -jak nie chcesz to ja chętnie skorzystam. -Dziewczyna otworzyła szeroko oczy.
-proszę książę nie rozbieraj się. -jednak ten tylko się uśmiechnął i zaczął ściągać spodnie a później bieliznę. Wszedł do wanny i spojrzał się na Caroline.
-podejdź do mnie i umyj mi plecy -dziewczyna szła cała spięta, nie wiedziała co ma zrobić. Wyciągnęła z rąk Bradforda gąbkę i zaczęła szorować jego plecy. Gdy chciała oddać mu ja wciągnął ją do wody.


Caroline upadła wprost na jego kolana. Zbluzowały w nim wszystkie hormony, za nim zdążyła coś powiedzieć pocałował ją w usta i zaczął masować jej uda. Powoli podciągnął jej piżamę do góry. Nagle Caroline oderwał od niego usta
-Bradford ale ja... ja... ja się boję -Bradford spojrzał w jej oczy i zobaczył w nich łzy. Pierwszy od bardzo dawna przestraszył się i spanikował. Dziewczyna płakała i to przez niego, a przecież nic jej nie zrobił. Miał wiele dziewic ale żadna tak nie reagowała, coś go zakuło w sercu. Sięgnął po ręcznik i zauważył, że trzęsą mu się dłonie
-cholera... -parsknął
-przepraszam, przepraszam -mówiła przez łzy Caroline co jeszcze bardziej go skołowało. Wyszedł z wanny, okrył się ręcznikiem i ukląkł przed wanną i złapał Caroline za dłoń.
-nie przepraszaj kochanie -sam siebie nie poznawał. Powoli zsunął z niej piżamę -nie bój się nie będę patrzał -zamknął oczy, i włożył mokrą piżamę Caroline do wiaderka i odwrócił się. Na łóżku leżała już przygotowana czysta bielizna. Usiadł na łóżko tyłem do żony i ubrał się.
Położył się na środku łóżka i okrył pościelą i zamknął oczy, po chwili usłyszał ja Caroline wychodzi z wanny. Wszystkimi siłami zmuszał się, żeby nie spojrzeć w jej stronę. Czekał cierpliwie jak jego żona uda się do swojej sypialni. Słyszał jej kroki i czekał, aż zamkną się za nią drzwi. Musiał wyjść i gdzieś ulokować nadmiar energii.
Nagle poczuł, że kładzie się obok niego.
-nie idziesz do siebie? -zapytał cicho
-nie lubię spać sama. Anne Marie zawsze czeka, aż usnę -odpowiedziała i wtuliła się w jego ciało. Poczuł, że była naga.
-nie ułatwiasz mi sprawy Caroline.
-boisz się mnie książę? -zapytała ustami przy jego uchu. Po ciele Bradforda przeszedł dreszcze.
-teraz tak -mówiąc to przełknął głośno ślinę.


Caroline pocałował męża w szyję i jeszcze mocniej przytuliła się do niego. Jego ciało wywoływało w niej uczucia, których wcześniej nie znała.
Bradford poczuł jej piersi na klatce piersiowej i nie wytrzymał.
-Caroline jeśli teraz nie wyjdziesz stąd to nie ręczę za siebie -nawet się nie ruszyła
-kiedyś i tak przyjdziesz i zrobisz to co masz zrobić -odpowiedziała. Co go rozśmieszyło.
Bradford jednym ruchem przewrócił ją na plecy i położył się na niej opierając się na łokciach, spojrzał się jeszcze raz w jej oczy i pocałował w usta. Ściągnął z siebie bieliznę i zaczął całować jej ciało, wiedział że długo nie wytrzyma ale obiecał sobie że nie będzie dla niej ostry.
Krok po kroku zdobywał jej ciało, Caroline wiła się pod nim jak wąż, gdy dotarł do najcieplejszego miejsca zaczęła krzyczeć. Bradford wyprostował się i spojrzał na jej twarz, światło księżyca ukazywało rumieńce i lekko rozchylone usta. Uśmiechnął się, nie pamiętał żeby jakakolwiek z jego kobiet tak się zachowywał podczas jego pieszczot a co dopiero tak wyglądała. Jej włosy były rozłożone na białej pościeli, tak jakby unosiły się w chmurach. Nagle otworzyła oczy i ukazały mu się dwa zamglone fiołki.
-jesteś piękna -wyszeptał i podniósł jej biodra do góry. Nachylił się nad nią, przytkał swoje usta do jej i jednym ruchem wszedł w nią. Zaczęła krzyczeć i poczuł jej łzy, oparł czoło o jej czoła. -przepraszam... -i zaczął powoli z niej wychodzić. Przewrócił się na bok i chciał ją przytulić do siebie. Ona jednak zwinęła się w kłębek i leżała bez ruchu. Bradford poczuł jakby zrobił jej krzywdę, więc przytulił się do jej pleców. -przepraszam nie chciałem Ci sprawić bólu -nic nie odpowiedział. Odwróciła się do niego i przytuliła całym ciałem.
-nie przepraszaj. -odpowiedziała i pocałowała go w usta. -kochaj się ze mną Markusie. -Przewróciła się na plecy i pociągnęła za sobą Bradforda.
Caroline obudziła się o świcie, za oknem dopiero wstawał dzień. Odwróciła się w stronę, gdzie powinien spać jej mąż. Go jednak nie było, rozejrzała się po pokoju i wtedy zobaczyła go stojącego przy oknie. Pierwsze promienie słońca odbijały się od jego skóry.
Stał i się nie ruszał, patrzał ciągle w dal. Caroline chciała się po cichu podnieść, jednak on ją usłyszał i odwrócił się w jej stronę.
-czemu nie śpisz? -zapytał
-bo nie mogę. Idę się przejść -Caroline patrzała jak wychodzi i zamyka drzwi.

Bradford nie mógł pojąć co się z nim dzieje. Wsiadł na konia i pogalopował w stronę lasu. To najbardziej pomagało mu myśleć. Im bardziej w głąb lasu jechał tym bardziej robiło się ciemno.
-ten las jest pełny zbójców, wracamy -powiedział do siebie i konia. Już miał ruszyć w drogę powrotną gdy przez ścieżkę coś przebiegło strasząc przy tym konia. Przestraszony koń stanął dęba zrzucają z siebie Bradforda. Bradford słyszał tylko tupot oddalającego się konia, a później zapadła kompletna cisza i pustka.
Bradford otworzył powoli oczy, był u siebie w pokoju. Uśmiechnął się, że był to tylko zły sen, jednak gdy chciał dotknąć czoła poczuł ból. Bolała go głowa, plecy praktycznie wszystko.
Przy kominku siedziała Caroline -spała, wyglądała okropnie. Jakby długo nie spała.
Bradford był skołowany, nie wiedział co się dzieje, chciał usiąść na łóżku. Strącił przy tym szklankę z komody.

Caroline usłyszała nagle odgłos tłuczenia szkła. Stanęła na równe nogi i wtedy zobaczyła siedzącego na łóżku Bradforda, nie wiedziała co ma robić. Tyle czasu czekała na to, żeby się obudził, a teraz nie wiedziała co ma zrobić, co mu powiedzieć.
Wyglądał jakby dopiero wstał ze snu, a to co do tej pory się wydarzył nie miało miejsca. Łudziła się codziennie, że to był tylko koszmar i jak wejdzie do jego sypialni, go tam nie będzie. A jak wróci to się z nią przywita. Ale ten dzień nie nadchodził do dziś.
Nagle na Caroline spłynął nagły atak radości i wskoczyła na łoże i przytuliła się do Bradforda.
-Caroline zachowujesz się nagannie -rzucił z uśmiechem książę i wtulił się w nią.
Nie obchodziło ją teraz, że ktoś może wejść i ich zobaczyć w tej pozycji. Przestała ją w tej chwili etykieta. Miała w ramionach swojego księcia i tylko to się liczyło, a wszystko inne ją nie obchodziło.
-zachowujesz się jakbyś mnie z miesiąc nie widziała -Bradford z uśmiechem spojrzał na Caroline. W jej oczach zobaczył smutek i rozpacz. Zmrużył oczy i zapytał -długo tu leżałem? -Caroline tylko pokiwała głową, nic nie odpowiedziała. Nie potrafiła, na samą myśl o tych długich dniach, które zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące napływały jej łzy do oczu. -ile tu leżałem? -zapytał trochę ostrzej.
-prawie sześć miesięcy.

Bradford nie mógł uwierzyć w to co powiedziała. Stracił pół roku życia?? nie to nie możliwe powtarzał sobie w duchu. Chciał jeszcze ją o coś zapytać,gdy do sypialni wkroczyła jego matka. Spojrzała na niego a później na Caroline.
-Caroline jak ty się zachowujesz? Zejdź z łóżka proszę, a poza tym dlaczego mnie nie zawołałaś,że mój syn się obudził? -zapytała z oburzeniem.
-przepraszam Hrabino -zniżyła głowę i zaczęła zsuwać się z łóżka. Wtedy Bradford złapał ją za rękę i uniemożliwił zejście z łóżka.
-synu -wreszcie odezwała się jego matka -jak ja się cieszę, że się obudziłeś -wtedy znowu spojrzała na Caroline -jeszcze tu jesteś? Rusz się wreszcie i wezwij doktora! -krzyknęła.
Bradford lekko skołowany patrzał jak Caroline wybiegła z ich sypialni. -matko dlaczego tak traktujesz Caroline?! -zapytał oburzony.
-za to co Ci zrobiła, jak mam ją traktować?
-co mi zrobiła?
-no to -pokazała palcem na niego. -ale nie zadręczaj się, połóż się i odpoczywaj, przyślę służącego aby Ci przyniósł coś do picia i posprzątał to -wskazała palcem szkła.
Chwilę później pojawił się lekarz. Bradford ucieszył się na samą myśl, że za parę dni będzie mógł już wstać.
Późnym popołudniem przybył go odwiedzić Milford. Od niego mógł się tylko dowiedzieć co się stało, gdy on sobie smacznie spał.
-Brad jak miło Cię widzieć.
-mnie Ciebie również -wskazał mu krzesło obok łóżka -gdy Caroline powiadomiła mnie, że się obudziłeś to nie chciałem uwierzyć,myślałam że to sen ale na szczęście to prawda.
-dość tych głupot, powiedz mi lepiej dlaczego moja matka tak się zachowuje w kierunku do Caroline. -Milford podrapał się po głowie
-osobiście to nie wiem, ale podsłuchałem kiedyś rozmowę Anne Marie z Caroline i dowiedziałem się, że Twoja matka uważa że to przez nią miałeś ten wypadek. Myśli, że się pokłóciliście i w złości wsiadłeś na konia i tak dalej.
-co?? ona naprawdę tak myśli? Co za bzdura!!
-też tak myślę, a poza tym biedna dziewczyna. -zesmutniał -cały czas przy Tobie była, dzień i noc. To ona Cię myła, przebierała, goliła i masowała.

Milford patrzał na przyjaciela i widział w jego oczach miłość. Cieszył się jego szczęściem.
Wracając do domu miał przed oczami bladą twarz przyjaciela, gdy słuchał co mówił. Zasnąć i nie obudzić się -pomyślał, świat byłby łatwiejszy.
Zamiast udać się od razu do swojej sypialni udał się do kuchni. Rozejrzał się i zebrał wszystko co mu było potrzebne. Na gotowaniu raz nakryła go kucharka i później patrzała na niego spod byka i dlatego teraz próbuje nie wpaść. Właśnie kończył sparzyć warzywa, gdy usłyszał za sobą szmer. Odwrócił się i zobaczył Anne Marie, patrzała na niego z otwartymi ustami.
-zapraszam do stołu panienkę -uśmiechnął się -szybko, szybko bo stygnie. -Anne usłuchała go i usiadła do stołu. Milford postawił przed nią talerz z pieczonymi ziemniakami. Na środku stołu postawił półmisek z warzywami, sięgnął do szafki w wyciągnął lampkę do wina. Wtedy udał się do saloniku, skąd wziął butelkę wina. Nalał sobie i dziewczynie. -smacznego! -gdy zaczął konsumować zobaczył, że dziewczyna siedzi z opuszczoną głową i rękoma na kolanach -nie jesteś głodna?? -zapytał smutno.
-nie, tylko nie mogę jeść z hrabią przy jednym stole i nie wolno hrabiemu mi usługiwać.
-jeśli Cię irytuję mój tytuł -zaczął -Antoni panienko -wystawił dłoń i ukłonił się.
-ale hrabio... -zawahała się
-Nikt nas tu nie widzi ani nie słyszy, dziś kucharka ma wolne i jesteś tylko Ty, lokaj i jeszcze jedna służąca, więc mów mi Antoni.
-dobrze hrab... to znaczy Antoni -dziewczyna uśmiechnęła się pokazując szereg bialutkich zębów.
Resztę posiłku spędzili w ciszy.

Anne Marie patrzała na hrabiego, nawet w najgłębszych snach nie marzyła o tym, że kiedykolwiek zasiądzie z nim przy jednym stole a co dopiero żeby zwracać się do niego po imieniu. Była zakochana po uszy i dałaby wszystko, żeby móc z nim spędzić resztę życia.
-jesteś strasznie podobna do Admine -rzucił Milford, Anne podskoczyła i wpadła w panikę. Czy on wie? Ale jak to?
--nie martw się. Ja wszystko wiem, często ich odwiedzam w ich chacie -uśmiechnął się szeroko -i jeśli byś chciała mogę Cię ze sobą zabrać.
Caroline długo chodziła po swojej sypialni. Rozmyślała jak długo pozwolą jej jeszcze mieszkać tu. Hrabina by ją najlepiej już dawno wyprawiła, ale ona patrzy na to co powiedzą inni. Nie może przecież zhańbić rodziny.
Po cichutku otworzyła drzwi sypialni męża. Chciała go zobaczyć przed snem. Bradford siedział na łóżku oparty o poduszki, patrzył w okno.
-myślałem, że już o mnie zapomniałaś -stwierdził z uśmiechem
-jakbym mogła książę -odpowiedziała i ukłoniła się. Bradford poklepał miejsce obok niego na łóżku. Carolina ostrożnie usiadła obok niego. Nim spostrzegła była w ramionach męża. Bradford jednym ruchem znalazł się na niej. Nagle zesztywniała i próbowała go z siebie ściągnąć.
-książę, proszę przestań. Nie wolno Ci się przemęczać.
-przestań gadać i mnie pocałuj! Nie interesuje mnie to co mogę a czego nie mogę.


Bradford leżał i patrzał na śpiącą żonę. Na jej nieskazitelnej białej skórze pojawiły się fioletowe plamy. Przejechał po nich dłonią i zasępił się. Dał upust swojemu pragnieniu i przy tym ją skrzywdził. Nie mógł usnąć, przymknął oczy i zaczął rozmyślać. Nagle usłyszał cichutkie pukanie i w drzwiach ukazał się jego służący ze śniadaniem dla ich obojga.
-przyniosłem śniadanie -wyszeptał -przekażę służbie, żeby nie niepokoiła Państw -Bradford uśmiechnął się i skinął głową. Służący był już przy drzwiach, gdy się obrócił -miło mi znowu widzieć księcia -powiedział i wyszedł.
Bradford patrzał jak jego żona powoli otwiera oczy. Uśmiechnęła się do niego i przeciągnęła.
-piękna jesteś wiesz? -pokręciła głową -zrobiłem Ci krzywdę -Caroline zmrużyła oczy -popatrz -pokazał jej siniaka na nadgarstku. Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami.
-ale było mi dobrze. A siniaki? Da się zakryć -uśmiechnęła się -a Tobie jak było? -Bradford spojrzał na żonę z dużymi oczami.
-nie masz większego problemu od tego czy mi było dobrze? -zapytał skołowany -Caroline zrobiłem Ci krzywdę i to jest największy problem niż to czy było mi dobrze.
-może dla mnie jest -odpowiedziała sucho i próbowała wstać na co jej Bradford nie pozwolił. Patrzał na dziewczynę i nie dowierzał, każda z kobiet które było mu poznać zareagowały by na to paniką. Je nie interesowało, czy mu było dobrze ważne że im było dobrze.
-a co Ci strzeliło do głowy, żeby myśleć inaczej?
-a co mam myśleć? Pół roku temu wyszedłeś jak poparzony po tym jak się kochaliśmy. Teraz mówisz mi o jakiś siniakach. Jak ja mam wiedzieć cokolwiek jeśli Ty przede mną wiecznie uciekasz? -zapytała ze łzami w oczach.
-kochanie -przytulił ją do siebie -wiesz, że miałem wiele kobiet ale z żadną nie było mi tak dobrze. Ty jesteś taka naturalna i reagujesz na mnie normalnie. Nic tu nie jest sztucznego, żaden uśmiech -przejechał palcem po jej policzku -żadna łza -starł jej łzy -żaden pocałunek -pocałował ją w usta -wszystko jest prawdziwe, więc jest mi z Tobą tak wspaniale że nie potrafię nad sobą zapanować, tu masz dowód -pokazał jej nadgarstki -i to -odkrył się i pokazał dziewczynie swoją męskość -wystarczy, że na mnie spojrzysz dotkniesz mnie a ja już szaleję. Do tej pory potrafiłem kontrolować swoje podniecenie, teraz już nie. -Bradford przyległ do niej całym ciałem, już miał zamiar powtórzy to co robili w nocy, gdy jego drzwi się otworzyły a w nich stanęła jego matka z pokojówką. Bradford spojrzał się na pokojówkę uśmiechała się szyderczo.
Bradford poczuł się jakby znalazł się w samym środku burzy. Jego matka krzyczała na Caroline i ubliżała jej. Nie wytrzymał
-cisza ma być -krzyknął władczym głosem, wszyscy zastygli, oprócz Caroline która szybko się ubierała -Tobie nie wolno się do niej tak odzywać! -krzyknął na matkę -nic mi nie jest, więc dalsza Twoja wizyta jest już niepotrzebna! I zabierz ze sobą tą tu -wskazał na pokojówkę -bo i tak już nie ma co tu szukać! A teraz wynoście się z mojej sypialni! -gdy drzwi zamknęły się za nimi Bradford spojrzał na Caroline, stała jakby ktoś ją przykleił do podłogi. Powoli wstał z łóżka nie kryjąc swojej nagości i ruszył w stronę dziewczyny.



Caroline przestraszona słuchała obelg matki Bradforda. Każde jej słowo było jak siarczysty policzek. Ledwo powstrzymywała łzy, nagle usłyszała ryk męża. Wszyscy skuleni słuchali to co mówił. Gdy zamknęły się drzwi przestraszyła się, bała się własnego męża.
Zobaczyła jak wychodzi z łóżka nagi, próbowała nie patrzeć na niego i zaczęła kierować się w stronę swojej sypialni. Otworzyła drzwi gdy Bradford objął ją w pół i wtulił twarz w jej włosy, nie przypominał w tej chwili mężczyzny, który chwilę temu wywołał strach na twarzy matki.
-w Twoim pokoju??? -zapytał szepcząc jej do ucha
-słucham? -zapytała
-no czy chcesz dokończyć co zaczęliśmy w Twoim pokoju.
-ale Bradford....
-żadne „ale Bradford” wolę jak mówisz mi po imieniu -nachylił się nad jej ustami -powiedz... wypowiedz moje imię -wyszeptał przy jej ustach
-Markusie, ale... -zaczęła ale nie dał jej dokończyć. Nie doszli do łóżka, kochali się dywaniku przed kominkiem.
Caroline leżała i wpatrywała się w męża, leżał z zamkniętymi oczami. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Carolina poczuła przyjemne ciepło.
-co tak ucieszyło Waszą Królewska mość?
-Ty królowo -odpowiedział cichutko i rozciągnął się -Kochanie nie patrz tak na mnie -powiedział z zamkniętymi oczami -mam dziś tyle pracy. A Ty mnie zniewalasz swoim wzrokiem.
-miałeś odpoczywać -spojrzała na niego gniewnie
-nie mam czasu na odpoczynek. A poza tym pół roku na to miałem.

DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ
Anne Marie stała w ciemnym rogu stajni. Czekała na hrabiego. Jakby ją ktoś zobaczył pomyślałby, że ma schadzkę z hrabią. Obejrzała się za siebie i zobaczyła świecące oczy wpatrujące się w nią. Pierwszą jej reakcją był strach...
-To ja Bradford... -usłyszała twardy stanowczy głos -gdzie jest Milford??
-Nie wiem Wasza Wysokość. Miał tu być chwilę temu.
-Aż tak się o mnie martwicie?? -zapytał hrabia -Bradford bracie...
-jedźmy już...
-Matka mnie zatrzymała...
Anne Marie spojrzała się na obu mężczyzn. Rozumieli się bez słów. Irytowało ją to trochę.
W drzwiach stajni ukazał się stajenny z jednym koniem. Nim zdążyła się odezwać Bradford zakrył ją swoim ciałem. Milford odebrał lejce od stajennego i odprawił go.
-jedziemy -rzucił Bradford
-ale jak?? -zapytała oburzona Anne Marie
-pojedziesz ze mną Miła Pani -uśmiechnął się do niej hrabia
-to nie stosowne, żeby...
-niestosowne jest to Pani, że nasz jest dwoje a Pani jedna... -wtrącił się Bradford
Kobieta zesztywniała, ale to nie przeszkodziło hrabiemu umiejscowić ją na grzbiecie konia.


Milfold spiął wszystkie mięśnie. Anne Marie ocierała się o niego całą drogę. Modlił się aby nie wyczuła rosnącej w jego bryczesach wypukłości. Bradford patrzał się na niego a na jego twarzy widniał szeroki uśmiech.
-Milford mówiłem, żebyś wziął dwa konie... -mówiąc to Bradford spiął konia i pogalopował do przodu.
-co się stało ? -zapytała Anne Marie
-nic...
Dalsza droga minęła im w ciszy. Tylko co jakiś czas było słychać śmiech Bradforda. Milford miał go ochotę zabić. Jakby nie Anne Marie to już dawno by go strącił z konia.
Co on sobie myślał? Przecież wiedział jak ona na niego działa.
Pachniała jaśminem, nie był to zapach który dusił ale jemu kręciło się w głowie. Pot spływał mu po czole, chcąc otrzeć czoło podniósł rękę. Otarł dłonią o jej pierś. Znieruchomiał i spiął wszystkie mięśnie. Anne Marie też nie wyprostowała plecy i lekko się odsunęła się od niego.
-przepraszam... -wyszeptał tuż przy jej uchu. Miał ochotę wpić się w jej szyję. Spiął lejce, miał już zatrzymać konia...
-Milford!!

Caroline stała twarzą do lustra i przypatrywała się swojemu odbiciu. Te ostatnie miesiące dały się jej we znaki. Westchnęła i zaczęła wkładać koszulę nocną.
Bradforda znowu nie było. Caroline usiadła na łóżku i zasłoniła dłonią twarz. Nie wiedziała gdzie się podziewa i co robił. Miał może kochankę, dlatego tak często wracał zmęczony. Nie miał czasu na nią.
Czuła się bardzo samotna. Od dnia, w którym jej mąż odesłał Anne Marie nie miała żadnej bliskiej przyjaciółki.
Nie mogąc usiedzieć wzięła okrycie i ruszyła w kierunku ogrodu. Spokój ogrodu ją uspakajał. Tu mogła przemyśleć. Uśmiechnęła się na wspomnienie jej pierwszego spaceru po ogrodzie z Bradfordem. Powiedzieli sobie wtedy tyle słów. Była wtedy na niego zła...
-co tak śmieszy Moją Piękną? -usłyszała za sobą głos Bradforda
-Ty książę... -odpowiedziała cichutko nie odwracając się do niego.
-czy aż tak śmiesznie wygląda Twój mąż ? -usłyszała za sobą jego kroki -ale nie bardziej niż ta Twoja suknia, gdy się poznaliśmy kochanie... -na samo wspomnienie sama prychnęła śmiechem. Już miała się odwrócić, gdy poczuła dłonie Bradforda na swojej tali. -wyglądałaś śmiesznie, ale byłaś najpiękniejsza kobietą na balu. Żadna nie równała się z Twoim brakiem wychowania. Nawet Anne Marie miała więcej ogardy niż Ty moja piękna. -Caroline nic nie odpowiedziała tylko przytuliła się do męża. Czuła się błogo, zapomniała już o swoich przemyśleniach. Kochała męża, ale to nie wystarczyło żeby on ją pokochał. To najbardziej bolało. Musiała się cieszyć tym co miała, bo możliwe że nic innego nie otrzyma od niego.
-gdzie byłeś?? -zapytała
-z Milfordem w wiosce -odpowiedział cicho.
-co tam robiliście?
-odwiedzaliśmy starego znajomego -słowa Bradforda wprowadziły Caroline w osłupienie. Nigdy nie mówił jej gdzie był i co robił. -nie mam kochanki kochanie. Nie mógłbym mieć mając taki skarb w ramionach. Wracajmy.

Anne Marie siedziała na swoim łóżku w małej izbie, którą dzieliła jeszcze z dwiema dziewczynami. Trzymała w dłoni małą laleczkę zrobioną z siana. Zrobiły z Caroline je dla siebie, gdy były małe. Bardzo brakowało jej przyjaciółki. Nie miała komu się zwierzyć i komu wypłakać. Była zła na Bradforda za to, że ją odesłał do Milforda i rozdzielił ją z najlepszą przyjaciółką. Ale najbardziej była na niego zła za to, że rzucił ją w ramiona diabła. Każdego dnia przeżywała męki patrząc, rozmawiając z lordem Milfordem. Noce były najgorsze, bo śniła o nim. Nie było co ukrywać była zakochana w nim po uszy. Zakochała się w nim jako mała dziewczynka, gdy go zobaczyła w domu Bradforda. Pamiętała jego uśmiech jakby to było wczoraj. Ale od samego początku było jasne, że ona służąca nigdy nie stanie się królewną. Kiedyś wierzyła w bajki, które opowiadała jej mama. Teraz po zderzeniu z rzeczywistością już nie wierzyła w księcia, który zakocha się w pomywaczce. Westchnęła i obejrzała się na śpiące dziewczyny. Miała przynajmniej dach nad głową i kilka monet.
Matka dostałaby zawału jakby dowiedziała się, że druga jej córka zakochała się w kimś z arystokracji. Ale to nie była Vincenty. Milford nie rzuci wszystkiego i nie porwie jej daleko stąd.
-oj Antoni... dlaczego musiałam się zakochać właśnie w Tobie? -schowała twarz w dłonie i zapłakała

W drugim skrzydle rezydencji Milford siedział w gabinecie i spoglądał w okno. Siedział po ciemku. Było już dawno po północy, więc postanowił nie zatapiać smutków w alkoholu. Wszystkiemu winna była matka. Zawsze musiała mu układać życie. Dobierała mu przyjaciół, tylko jednego jego przyjaciela tolerowała, którego sam sobie wybrał. Był nim Bradford, był dobra partią więc nie miała żadnych przeciwwskazań do ich przyjaźni. Ale teraz przesadziła. Kto jej dał pozwolenie do tego aby mu wybrała żonę. Już dawno temu wybrał sobie żonę. Jak nie poślubi jej to żadnej innej nie poślubi.
Aby o tym nie zapomniał Bradford przysłał mu Anne Marie. Przeżywał najgorsze katusze. Mieć obok a nie móc mieć. Od kiedy pamiętał była w zasięgu ręki, wystarczyło wyciągnąć dłoń. Był jeszcze bardziej zły. Jak to możliwe, że on hrabia dla którego nie ma spraw niemożliwych znalazł się w takiej sytuacji. Sięgnął po szklankę wypełnioną rdzawym napojem. Pociągnął łyk i nabrał dużo powietrza. Pierwszym odczuciem był ogień w przełyku. Odstawił szybko szklankę i spojrzał na zawartość butelki.
-Bradford i jego dziwne prezenty! -uderzył dłonią o biurko. Złapał ponownie szklankę w dłoń i wypił jej zawartość. Spojrzał na szklankę. Którą trzymał w dłoni i cisnął nią w przeciwny kąt. Nie widział gdzie upada ale usłyszał dźwięk tłuczonego się szkła.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się. Do wnętrza weszła kobieta i przystanęła tuż przed biurkiem.
-o anielko... -kobieta złapała się za pierś. Po głosie poznał kto go nawiedził o tak późnej porze.
-czego tu szukasz? -zapytał trochę bardziej ostro niż chciał.
-przepraszam hrabio -skłoniła się nisko -zeszłam do kuchni i usłyszałam jakieś dźwięki, więc przyszłam sprawdzić. -obejrzała się za siebie -nie bd panu przeszkadzać i posprzątam rano. -ruszyła w stronę drzwi.
-Anne Marie... -wyszeptał. Nie chciał jej skrzywdzić, ale widocznie mu się to nie udało. Dziewczyna miała smutną twarz i spoglądała cały czas na swoje dłonie -kazałem Ci przecież mówić do siebie po imieniu -powiedział spokojnie -usiądź proszę -wskazał dziewczynie miejsce naprzeciwko siebie. Poczekał aż dziewczyna usiądzie -przepraszam Cię, nie powinienem tak się do Ciebie odzywać. -przerwał na chwilę -moja matka... wybrała mi żonę. Doprowadza mnie to...
-nie musi się hrabia tłumaczyć... -wyszeptała wstając. Milford osłupiał. Albo za dużo wypił, albo naprawdę zobaczył na jej twarzy grymas udręki a w oczach łzy. Dziewczyna wybiegła z gabinetu nie zamykając za sobą drzwi.
Milford wstał z fotela i ruszył w stronę drzwi. Czy to było możliwe? Czy ona także oddała mu serce? Musi się jak najszybciej dowiedzieć się czegoś na ten temat. Najlepiej u zaufanego źródła.
-Bradford i Caroline... tak -nagle zapomniał o tym co zrobiła matka. Jego ciało oblał błogi spokój a na sercu zrobiło mu się ciepło.

-Bradford -wyszeptała Caroline
-tak moja piękna?
-kocham Cię -Bradford lekko zesztywniał. Słowa wypowiedziane przez Caroline uderzyły go w pierś. Gdzieś tam w środku poczuł ciepło.
-dziękuję... -wyszeptał. Przytulił swoją żonę do siebie i uśmiechnął się. Też chciał jej to powiedzieć, ale nie potrafił jeszcze określić uczuć jakim darzy swoją żonę. Chciał jeszcze coś dodać ale Caroline zdążyła usnąć. Przez okno padało światło księżyca oświetlając jej twarz. Była taka spokojna i taka piękna. Usypiając spoglądał na jej twarz. Miał przed sobą anioła. Musiał robić wszystko tak aby nigdy nie straciła swoich skrzydeł. W tym momencie przestał przeklinać ojca za to, że oddał taką kobietę w jego ręce.
-chyba kocham Cię... -wyszeptał za nim ogarnął go sen.

Caroline jak przez mgle pamiętała co się zdarzyło zeszłej nocy. Ale to nie miała wielkiego znaczenia, bardziej myślała o tym co jej się przyśniło. Bradford przytulił ją mocno do siebie i powiedział jej, że ją chyba kocha. To był najcudowniejszy sen na świecie.
-szkoda tylko, że to był sen... -wyszeptała do swoich dłoni
-co mówiłaś kochanie? -odezwał się zaspany Bradford.
-że dziś piękny dzień kochanie... -Caroline wtuliła się w męża i dziękowała Bogu, że postawił go na jej drodze. -tamtego dnia wydałeś mi się taki niebezpieczny... ale teraz mam ochotę się z Ciebie śmiać.
-chcesz się śmiać ze złego Bradforda? -powiedział nie otwierając oczu
-oj Bradford... -roześmiała się głośno. Nagle rozległo się ciche pukanie -wejść -powiedziała Caroline i podciągnęła koc pod samą szyję. Bradford nawet nie myślał o ukrywaniu swojej nagości.
Za drzwi ukazała się maleńka twarz służącej
-Książę w gabinecie czeka hrabia Milford. Mówi, że to bardzo ważne. -przerwała -hrabia nie wygląda najlepiej -mówiąc to wycofała się za drzwi. Bradford otworzył szeroko oczy.
-coś jest nie tak. Mil nie przychodzi nigdy tak wcześnie. -ubierał się powoli. Oczy Caroline przewiercały go na wylot. Zaschło jej w ustach. Ale nie mogła teraz myśleć o sprawach cielesnych, kiedy gdzieś tam siedzi Milford i nie wygląda najlepiej jak to określiła służąca.
Caroline podeszła do lustra i sięgnęła po szczotkę. Zaczęła rozczesywać włosy. Wiedziała, że dzieje się coś o czy Bradford nie chciał jej powiedzieć.
Czuła się jakby wiele spraw działo się obok niej ale z jej udziałem. Jej mąż miał przed nią tajemnice. To bardziej bolało ją od tego, że jej nie kochał. Westchnęła i spojrzała w odbicie swojego męża. Właśnie zapinał guziki od koszuli. Całym sobą tworzył jedną wielką tajemnicę.
Bradford odwrócił się do niej i uśmiech zawitał na jego twarzy. Caroline odwzajemniła uśmiech. Tak kochała go nad życie. Szkoda tylko, że on nie darzył jej takim uczuciem jakim ona darzy jego.

Bradford spokojnym krokiem podążał do swojego gabinetu. Spokój jednak go opuścił, gdy zobaczył przyjaciela. Siedział na fotelu ze schowaną twarzą w dłoniach. Podszedł do przyjaciela i poklepał go po ramieniu. Milford podniósł głowę i z uśmiechem spojrzał na Bradforda. Książę podniósł lekko brwi. Przyjaciel wyglądał jak wielkie nieszczęście, ale z jego oczu biło szczęście.
-wyglądasz jak kupa nieszczęścia... spałeś w tym? -Bradford wskazał na ubiór przyjaciela
-a wyglądam jakby spał? -zapytał z uśmiechem
-co się dzieje Milford? -Bradford spojrzał na przyjaciela
-matka wczoraj oznajmiła, że znalazła mi żonę -wypowiedział i uśmiechnął się
-cieszy Cię to?
-a wyglądam na pocieszonego?
-poddaje się... nie mogę Cię rozgryźć.
-ale nie o tym. Matkę jakoś zbije. Przyszedłem zapytać o Anne Marie... -na ustach Bradforda wyłonił się uśmiech. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i spoglądał pytająco na przyjaciela.
-czy Caroline mówiła Ci może co Anne Marie do mnie... -Bradford roześmiał się.
-nie musiała. Otwórz głupce oczy to znajdziesz odpowiedź -mówiąc to wstał. Poszedł do drzwi i zawołał służącą
-proszę do śniadania nakryć dla trzech osób. Proszę też o jedną mocną herbatę -wszedł ponownie do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Usiadł naprzeciwko przyjaciela i spoglądał na niego. Naprawdę wyglądał jak kupa nieszczęścia. Ale rozumiał go doskonale. Kobiety doprowadzają do takiego stanu.
Milford bardzo kochał Anne Marie. Może udało mu się to ukrywać przed wszystkimi, ale nie przed Bradfordem. Za dobrze się znali, aby takie coś mu umknęło. Naraził się, żonie aby jego przyjaciel był szczęśliwy. Ale jak zauważył Bradford do tego szczęścia prowadzi wiele nieszczęścia. Milford nie mógł sobie pozwolić na taki obrót sprawy ja Vincenty. Po nim cały spadek by odziedziczył jego wredny kuzyn. Nie mógł tego tak po prostu zrobić. Bradford musiał jakoś pomóc przyjacielowi. Będą musieli przeciwstawić się panującemu prawu. Książę podniósł się z fotela i podszedł do okna. Musiał wymyślić jakiś plan.
Caroline zeszła do jadalni i osłupiała. Przy stole obok jej męża siedział przygarbiony Milford. Służąca miała rację co do wyglądu ich przyjaciela. Wyglądał okropnie. Chciał jeszcze chwilę postać i poprzyglądać się mężczyzną, ale zauważył ją Bradford. Z wielkim uśmiechem na twarzy wstał i podszedł do niej.
-zaprosiłem Milforda na śniadanie. Mam nadzieję, że nie jesteś niezadowolona. -skłonił się i ucałował wnętrze jej dłoni. Po całym ciele przeszły ją dreszcze, co nie umknęło Bradfordowi. Uśmiechnął się łobuzersko. Ten uśmiech odejmował mu parę lat. Była ciekawa jakby wyglądało ich dziecko, czy będzie miało taki sam uśmiech jak ojciec? Nagle znieruchomiała, dziecko... przecież jeszcze ani razu nie poruszyli tego tematu. Bradford nie wspominał czy chce mieś dzieci. A jeśli jest już w ciąży? -kochanie coś się stało? Przepraszam jeśli obecność Milforda...
-oczywiście, że jego obecność mi nie przeszkadza mężu... -Bradford uśmiechnął się szeroko -jemu chyba bardziej jest potrzebne śniadanie niż nam. -podeszli do stołu, gdzie stał Milford -Milfordzie jak miło Cię widzieć -podeszła do mężczyzny i lekko go uściskała.
-Caroline, miło mi Cię widzieć. Jestem Ci wdzięczny za zaproszenie -Caroline uśmiechnęła się i usiadła na krześle, które odsunął jej mąż. Wszyscy milczeli przy jedzeniu. Milford wyglądał jakby coś strasznego go trapiło. Bardzo lubiła przyjaciela męża.
-Milfordzie przyjacielu nie wyglądasz najlepiej. Czyżbyś chorował? -Milford spojrzał na Caroline smutnym wzrokiem. Jednak za nim zdążył się odezwać wtrącił się Bradford
-kochana mamusia znalazła Milowi żonę -książę uśmiechnął się do przyjaciela.
-to aż takie tragiczne? Milfordzie wyglądasz jakbyś wpadł do jamy jakiegoś zwierzęcia
-straszne jest zmuszanie dorosłego mężczyznę do małżeństwa -odpowiedział Bradfordem
-czyli rozumiem, że małżeństwo ze mną jest tragedią Książę -Caroline cała się spięła
-nie kochanie. Ja ożeniłem się dobrowolnie -odpowiedział i na tym rozmowa na ten temat się skończyła. Mężczyźnie zaczęli rozmawiać o interesach i zaproszeniach do męskich klubów. Caroline w ogóle ich nie słuchała. Ciągle po głowie chodziły jej słowa Bradforda. Czyli on chciał się z nią ożenić. Nikt go do tego nie zmuszał, zrobił to dobrowolnie. Czyli jednak coś do niej czuł. To były najcudowniejsze słowa jakiekolwiek usłyszała od Bradforda. Chciała jak najszybciej podzielić się tą radosną sprawą ze swoją najlepszą przyjaciółką.
-Milfordzie... -obaj mężczyźni na nią spojrzeli -czy mógłbyś przysyłać do mnie Anne Marie?
-oczywiście. Jak tylko wrócę do domu, powiadomię ją o tym, że chcesz się z nią widzieć -wyszeptał i zamilkł. Caroline zauważyła, że mężczyzna na sam dźwięk imienia jej przyjaciółki ożywił się. Coś tu było nie tak. Bradford spoglądał na Milforda z uśmiechem. Zachowywali się jakby obaj skrywali jakąś tajemnicę, którą nie chcieli się z nikim podzielić.
Późnym popołudniem przybyła Anne Marie wyglądała na chorą. Była blada, a oczy miała podkrążone. Cała sytuacja robiła się komiczna, Anne Marie swoim wyglądem przypominała wygląd Milforda. I nagle wszystko stało się jasne. Milford i Anne Marie!
-masz romans z Milfordem? -zapytała Caroline popijając herbatę ziołową. Po śniadaniu poczuła się trochę gorzej. Anne Marie spojrzała na nią z szeroko otwartymi oczami i szybko pokręciła głową.
-nie, oczywiście nie. Dlaczego przyszło Ci to do głowy? -zapytała zdezorientowana
-tak po prostu zapytałam.
-nie mogłabym. Przecież mnie znasz. Nie jestem z tych, które wdają się w romanse z pracodawcami aby dostać kilka monet więcej -Caroline wiedziała, że Anne Marie mówi prawdę. Ale coś było na rzeczy. Spojrzała na Anne Marie i odpowiedź sama przyszła. Teraz wszystko zrozumiała. Westchnęła ciężko. Biedna Anne Marie, to nie może się udać.

Bradford siedział przy stoliku w jednym z klubów dla mężczyzn. Czekał na swojego brata. Z nim spróbuje stworzyć jakiś plan. Bradford rozumiał, że Vincenty nie może pokazywać się publicznie, więc wynajął jeden cały pokój, aby mogli porozmawiać.
Vincenty miał na sobie czarny długi płaszcz z postawionym kołnierzem i do tego czarny cylinder. Cały ubiór nie pozwalał osoba postronnym zobaczyć kim jest przybyły towarzysz. Bradford wiedział od razu z kim ma do czynienia. Owy płaszcz Bradford podarował bratu na święta Bożego Narodzenia.
-Bradford -Vincenty podszedł do brata
-Bracie... -Bradford uścisnął mocno brata. -mam sprawę nie cierpiącą zwłoki/
-jakby tak nie było zapewniam Cię bracie, że byś mnie tu nie ściągał. Przecież wiesz, że dla ludności książę Vincenty już nie żyje.
-Anne Marie... -wyszeptał Bradford. Vincenty otworzył szeroko oczy, był przestraszony
-co z nią?! -prawie wykrzyknął
-nic z tych rzeczy. -odpowiedział Bradford -ona i Milford...
-mają romans? -zapytał -ona jest w ciąży?! -zapytał przestraszony -matka Adime umrze z rozpaczy.
-nie. Nie będą mieć dziecka jak na razie. -odpowiedział Bradford z uśmiechem -oni się kochają Vincenty. Tak jak Ty i Adime. -Vincenty westchnął i spojrzał na Bradforda -jesteśmy ich jedynym ratunkiem w tym okrutnym świecie Vincenty.
-ale przecież ja...
-Vincenty jesteś to mi winien. Jesteś to winien Anne Marie, która Cię nie wydała. Jesteś to winien Milfordowi... on jedyny się za Tobą wstawiał kiedy Cię odnalazłem -powiedział ostro Bradford. Był zły na brata.
-dobrze... zrobię co będę mógł. Więc co robimy? -zapytał Vincenty
-musimy wymyślić coś... -Bradford otworzył butelkę czerwonego wina i nalał im w kieliszki.
Siedzieli przy jednym stoli i kłócili się jak za dawnych czasów. Bradford poczuł nagle namiastkę tego co miał kiedyś. Kochającego brata. Już dawno mu wybaczył to, że uciekł zostawiając mu na głowie tytuł i wszystkie sprawy, ale gdzieś w głębi serca nie mógł mu wybaczyć tego że zabrał mu Adime, miłość jego życia. Nagle się otrząsnął z zamyślenia. Tak naprawdę Adime nigdy nie była miłością jego życia. Była tylko jego pierwszą młodzieńczą miłością. Może dlatego tak to bolało i tak długo to pamiętał. Spojrzał na brata i stwierdził, że nie czuje do niego żadnej nienawiści. Cieszył się jego szczęściem i to naprawdę cieszył się. Bradford nie pamiętał, żeby jego brat tak promieniował szczęściem jak jeszcze oboje mieszkali pod dachem ojca. Zawsze chodził przygarbiony i bez uśmiechu. Gdy skończył siedemnaście lat ojciec wprowadził go do Izby Lordów. Wtedy skończyły się zabawy i rozmowy z bratem, zamknął się w sobie. A teraz nie poznawał brata. Siedział z nim, rozmawiał i śmiał się.
-Vincenty chciałem Ci powiedzieć, że bardzo się cieszę z Twojego szczęścia. -Vincenty otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć. Jednak żadnych słów Bradford nie usłyszał. -już dawno temu Ci wybaczyłem, a poza tym nie miałam Ci co wybaczać. Chciałeś żyć swoim życiem. Nie jesteś mi nic winien -wyszeptał Bradford
-jestem Ci winien przeprosiny bracie -powiedział Vincenty -powinienem Cię przeprosić za Adime. Wiedziałem, że ją kochasz a mimo wszystko nie powiedziałem ci co nas łączy.
-Vincenty nie masz za co mnie przepraszać. Byłem tylko zauroczony Adime, moje serce było przeznaczone dla kogoś innego -mówiąc to uśmiechnął się na samo wspomnienie o żonie.
-Caroline... -wyszeptał Vincenty
-jest taka piękna i śmieszna... jak zobaczyłem ją pierwszy raz o mało nie padłem ze śmiechu. Musisz ją poznać -powiedział z uśmiechem
-ona nie wie... prawda bracie
-tak nie wie. Ale muszę jej wreszcie powiedzieć. Znikam co tydzień prawie na całą noc. Podejrzewa, że mam kochankę. Nie mówi tego, ale widzę to po jej minie...
-musisz jej powiedzieć...
Pożegnali się ze łzami w oczach. Pierwszy raz porozmawiali ze sobą szczerze i wytłumaczyli sobie wszystko.
Bradford wracał do domu z uśmiechem na twarzy i gotowym planem dla Milforda. Przyjaciel bd musiał to jakoś przyjąć. Jutro jadą na kolację do Vincentego, tam oboje wprowadzą go w ich plan. Musiał jeszcze poinformować przyjaciela aby nie zabierał ze sobą Anne Marie. I to już nie jego sprawa jak przyjaciel ją o tym poinformuje. Pewnie będzie w tej chwili wyklinał za wszystkie czasy, ale kiedyś mu za to podziękuje. Jednak Bradford wiedział, że tych podziękowań nie przyjmie.
Wszedł do domu i lokaj poinformował go, że jego żona wraz z Anne Marie przebywają w saloniku. Bradford właśnie znalazł posłańca, który przekaże wiadomość Milfordowi.

Milford wpatrywał się w kopertę, którą wręczyła mu Anne Marie. Bradford nie często do niego korespondował. Milford złamał pieczęć i otworzył list.

Milford
mam jutro do załatwienia pewne sprawy z Vincentym i chcę abyś przy tym by, ale z zaistniałych sytuacji nie możesz zabrać ze sobą Anne Marie. To są sprawy o których nie może wiedzieć. Wiem, że teraz mnie wyklinasz od wszystkich diabłów, ale jeszcze mi podziękujesz.
Bradford”

-bardzo miło... -westchnął i schował list do szuflady. Podszedł do drzwi i wezwał kamerdynera -wezwij do mnie Anne Marie -służący spojrzał na niego podejrzliwie. Nie dziwił mu się coraz częściej widywał ich razem.
Anne Marie zjawiła się dość szybko. Miała na sobie brudny fartuszek. Milford uśmiechnął się. Pomagała pewnie w kuchni i przybiega jak tylko zawiadomił ją lokaj. Czyli jednak zależało jej na nim.
-wzywał mnie Hrabia...
-usiądź i miejmy to już za sobą, bo denerwujesz mnie z tym hrabią skoro już uzgodniliśmy to... -Milford poczekał, aż Anne Marie usiądzie. Spoglądał na nią i uśmiechał się pod nosem. Musiała tu do niego szybko lecieć, bo nawet miała we włosach pajęczynę. Nie mogła jej nigdzie po drodze nabyć, bo matka cały czas sprawdzała jak idzie sprzątanie. -mam dla Ciebie smutną wiadomość. Nie będę tu za dużo mówił. Bradford przysłał mi wiadomość jak wiesz... -skinęła głową -niestety nie mogę Cię jutro ze sobą zabrać. Bradford organizuje jakieś super tajne spotkanie -roześmiał się. Anne Marie nie uśmiechała się -jakoś Ci to wynagrodzę.
-nie musisz -odpowiedziała miękko
-nie muszę ale chcę... -wyszeptał patrząc jej w oczy. Położył dłoń na jej dłoni. Poczuł miękkość jej skóry. Anne Marie szybko wyrwała swoją dłoń, schowała ją w drugą. -przepraszam...

Następnego ranka Caroline wstała niewyspana. Wszystkie jej myśli kierowały się w kierunku dziecku. Cały czas zastanawiała się co by było gdyby była w ciąży. Leżała i wpatrywała się w sufit. Bradford z samego rana miał się udać na spotkanie Izby Lordów.
Została sama więc wolała dziś pozostać trochę dłużej w łóżku. Miała pewność, że służba doniesie Bradfordowi o jej lenistwie.
Zjadła śniadanie w pokoju, a później wybrała się na mały spacer po ogrodzie. Usiadła na ławce przy różach. Ich zapach owinął się w około niej. I jakby całe zmartwienia gdzieś się ulotniły. Kiedyś z Anne Marie przesiadywały w ogrodzie jej matki i wdychały zapach róż. Były wtedy razem i nigdy nie rozłączne. Wiedziała, że każdy z wyższych sfer pomiatał biednymi. Dla niej wszyscy byli równi. Nie interesowała się się tym czy ktoś był bogaty czy biedny. Człowiek jest człowiekiem. Oddała by wszystko aby usiąść tu z Anne Marie, usłyszeć jej słowa, że wszystko będzie dobrze.
W ogrodzie spędziła parę godzin. Przebrała się do obiadu i udała się do jadalni. Przy ogromnym stole siedział już Bradford. Na jej widok wstał.
-jak cię miło widzieć kochanie -skłonił się i pocałował ją w dłoń.
-mnie również Książę -Caroline dygnęła. Bradford poprowadził ją do stołu i odsunął dla niej krzesło.
-doszły mnie słuchy, że dziś rano nie czułaś się zbyt dobrze. -spojrzał na nią podejrzliwie -jest coś o czym powinienem wiedzieć? -zapytał
-czułam się bardzo dobrze. Tylko chciałam sobie dłużej poleżeć. Czyżby to było zabronione mój Książę? -zapytała ze złością.
-nie oczywiście. Możesz robić co chcesz. -odpowiedział -tylko myślałem, że... -wyszeptał
-o czym myślałeś?
-myślałem, że się rozchorowałaś... bardzo by mnie to smuciło moja piękna -odpowiedział
-mogę Cię o coś zapytać? -Bradford skinął głową -czy Anne Marie i Milford wdali się w coś niedobrego?
-dlaczego pytasz?
-znam Anne Marie od zawsze i widzę, gdy coś niedobrego się dzieje. -odpowiedziała -czy oni mają romans?
-z tego co jest mi wiadome Milford nie wykorzystuje swojej służby jako nałożnice. Możesz być spokojna o Anne Marie. Milford wie, że to Twoja przyjaciółka i wszystko co się jej przez niego stanie oddasz z nawiązką. -odpowiedział -mam nadzieję, że nie będziesz zła jak dziś znowu odwiedzę Milforda.
-nie oczywiście. Bawcie się dobrze -odpowiedziała. Po obiedzie Caroline udała się do swojego pokoju. Uszykowała suknię do jazdy konnej i schowała ją po łóżko. Będzie musiała jakoś sama sobie poradzić z jej nałożeniem.
-jak wrócę muszę Ci coś powiedzieć...

Milford siedział nadąsany w saloniku matki. Wezwała go z samego rana. Nie powiedziała mu jednak, że powodem takiego szybkiego wezwania jest wizyta Hrabiny Anerbaks, która niedawno wróciła z wizyty u swojej rodziny w Bostonie. Jednak to nie miała być zwykła wizyta. Hrabina przywiozła ze sobą swoją córkę Annę. Milford patrzał na piękną kobietę i nic nie czuł. Było mu tylko jej żal. Siedziała na jednym z foteli tak jakby połknęła kij.
-Milfordzie, czy nie zechciałbyś pokazać mojego ogrodu Lady Annie? -zapytała matka, a on miał ochotę powiedzieć, że nie -przecież znasz go lepiej niż ja -uśmiechnęła się i zwróciła się do kobiet -kiedyś z Księciem Bradford cały czas gdzieś chowali się po ogrodzie a nasza niania wiele razy o mało nie zeszła na zawał. Niech Bóg czuwa nad jej duszą -szybko się przyżegała -a teraz nasz zacny Książę znalazł sobie małżonkę i może wreszcie pora na mojego syna -uśmiechnęła się do Anny.
Milford aby zakończyć te spekulacje powoli się podniósł i podał dłoń Lady Annie -przejdziemy się? -zapytał. Ruszyli do wyjścia na ogród, podążył za nimi stary służący. Milford uśmiechnął się i odetchnął. -Anno... mogę się do Ciebie tak zwracać? -przytaknęła -jesteś piękną kobietą...
-dziękuję Ci hrabio...
-mów mi Milford... te wszystkie oficjalne ceregiele pozostawmy naszym matką -tak więc jesteś piękną kobietą, więc to co powiem nie ma nic wspólnego z Tobą. Ja nie chcę w obecnej chwili myśleć o małżeństwie. Jak na razie nie mam ochoty na żeniaczki. -przystanęła i spojrzała na Milforda.
-rozumiem Cię... -wyszeptała
-naprawdę jesteś cudowną kobietą, pewnie wszyscy ustawiają się do Ciebie w kolejce, ale nie ja... -uśmiechnął się do niej
-też nie chcę... -spojrzała na służącego.
-nie martw się Enniusz nic nikomu nie powie... prawda? -zwrócił się do starszego służącego
-oczywiście. Pan Milford wraz z Księciem Panem zrobili dla mnie tyle, że nie śmiałbym cokolwiek powiedzieć. Dlatego też jak usłyszałem propozycję o spacerze od Hrabiny Pani sam postanowiłem Państwu towarzyszyć -odpowiedział służący.
-ja też nie chcę wychodzić za mąż. Jeszcze nie teraz...
-więc miejmy to już za sobą.... uśmiechaj się i zachowujmy się jakby matki chciały. Coś wymyślę... zobaczysz -Gdy wrócili do saloniku obie hrabiny dyskutowały o panującej w tym sezonie modzie. Obie uśmiechnęły się do Milforda i Anny. -przepraszam was moje miłe panie -powiedział Milford -ale niestety muszę was opuścić
-Milfordzie... -wstała matka
-mamo miło mi było, ale za nim po mnie posłałaś dostałem list od Bradforda, wzywa mnie. Chyba nie powinienem odmawiać...
-tak synu. Pozdrów od nas księcia -Milford odetchnął. Skłonił się i pożegnał. Gdy poczuł znowu zimny wiatr na twarzy przypomniała mu się Anne Marie. Tak tylko ją kochał...

Późnym wieczorem Caroline stała przed lustrem i wpatrywała się w swoje odbicie. Jakoś udało się jej włożyć kostium. Usłyszała jak Bradford podchodzi do drzwi łączących ich pokoju. Szybko weszła do łóżka i okryła się tak aby nie było widać sukni. Drzwi powoli się otworzyły. Caroline zamknęła oczy i udawała, że śpi. Bradford podszedł do łóżka, pochylił się nad dziewczyną i pocałował w czoło. Caroline odetchnęła dopiero, gdy drzwi zamknęły się za Bradfordem. Szybko wstała z łóżka i udała się za Bradfordem. Udała się do schodów dla służby, aby nikt jej nie zauważył, wymknęła się tylnym wyjściem. Tuż po obiedzie przekupiła stajennego. W najdalszym boksie w stajni stał jej koń. Stajenny właśnie kończył go osiodłać.
-nie jestem przekonany Caroline, czy powinienem Cię puszczać... -wyszeptał stajenny
-Johny nie przejmuj się. Nie widziałeś mnie i jakby coś się stało nigdy się nie przyznawaj, że to Ty osiodłałeś dla mnie konia... -przyjrzała się starszemu mężczyźnie. Był zapracowany, a ona jeszcze przysparzała mu problemów. Wyciągnęła dłoń do stajennego -to jest dla Elizy, mam nadzieję, że jej się spodoba
-oj Panienko... nie wiem czy mogę... -odpowiedział służący
-bierz za nim się rozmyślę -służący wziął z rąk jej jedwabny szal. Caroline uśmiechnęła się. Z pomocą stajennego usiadła w siodle i ruszyła szybkim galopem za Bradfordem.

Bradford miał poczucie winy, że zostawił żonę samą w domu. Mógł jej szybciej wszystko powiedzieć, a nie czekać. (jakby wiedział co się wydarzy niedługo, nie żałowałby że zostawił Caroline w domu) Przed chatą brata ujrzał konia Milforda. Zatrzymał się i spojrzał na dom. Musiał pomóc przyjacielowi, musiał.
Zapukał do drzwi chaty, otworzyła mu Admine. Jak zawsze była uśmiechnięta. Zawsze bolał go jej uśmiech, bo był tylko przeznaczony dla przyjaciela a nie dla kogoś ważniejszego, ale teraz patrząc na jej uśmiechnięta twarz zobaczył przed oczami Caroline. Odwzajemnił uśmiech.
-witaj Admine... -kobieta była zdezorientowana jego zachowaniem
Cała rodziną usiedli przy kolacji. Vincenty odmówił modlitwę. Podczas kolacji wszyscy milczeli tylko Milford patrzał podejrzanie na Bradforda. Cała sytuacja trochę bawiła Bradforda. Widział, że ta cała niewiedza zjada go od środka. Milford zawsze był mądrzejszy od Bradforda. Gdy byli mali to on wymyślał strategię jak zaatakować przeciwników. On widział wszystko lepiej niż on. Od samego początku mówił mu, że Adime nie była przeznaczona jemu tylko jego bratu. To on wierzył, że czeka go duża miłość. Miał racje, jego miłość czeka na niego w jego rezydencji. (nawet nie wiedział jak bardzo się myli) Po kolacji Adime postawiła ciasto i herbatę na stół. Zabrała dzieci do kąpieli aby mężczyźni mogli porozmawiać.
-dobra Bradford mów... -zaczął pierwszy Milford
-wymyśliliśmy coś z Vincentym.... -odpowiedział Bradford. Wziął głęboki wdech i powiedział opowiedział po kolei plan, który obmyślił z Vincentym, Milford siedział z otworzonymi ustami. Jeszcze dłuższą chwilę po tym jak Bradford skończył siedział i milczał.
-oszalałeś Bradford!! mam się tak po prostu podłożyć, żeby każdy mógł później mnie wskazywać palcem? Albo co najgorsze mam zaszkodzić Anne Marie? -Milford był oburzony
-Milford to jedyna...
-Milford posłuchaj -wtrącił się Vincenty -ja miałem brata, który nadawał się lepiej ode mnie na Księcia -przerwał i spojrzał na Bradforda -tak Markusie Ty zawsze byłeś we wszystkim lepszy... i mogłem zwalić na jego barki ten cały bałagan -zwrócił się do Milforda -żałuję tego bardzo, ale ja miałem kogo z tym zostawić. A Ty Milfordzie nie masz nikogo takiego. Ty sam się nadajesz na hrabiego i nie możesz oddać tytułu kuzynowi, który w tydzień przetrwoni wasz majątek. Musisz to zrobić, żebyś był szczęśliwy. Kocham Anne Marie jak siostrę i chcę dla niej jak najlepiej... więc postanowiliśmy z Adime -Vincenty spojrzał w kierunku drzwi akurat wtedy, gdy pojawiła się w nich jego żona -postanowiliśmy, że także pokażemy się światu... trzeba sobie trochę zakpić ze wszystkich sztywników
-robimy to dla siebie przede wszystkim -wtrąciła się Adime i usiadła obok męża. -czas, aby dzieci poznały swoją babcię i... -przerwało jej pukanie do drzwi. Adime podniosła się i Bradfordowi ukazał się okrągły brzuch. Była już w zaawansowanej ciąży. Nikt na świecie nawet by nie pomyślał, że największym prezentem byłoby zobaczyć Caroline w takim stanie. Jego dziecko...

Caroline pukała do drzwi chaty. Była zdenerwowana. Zgubiła Bradforda, ale na szczęście obok jednej z chat zobaczyła konia Bradforda. Zapukała jeszcze raz i otworzyła jej kobieta z wielkim brzuchem. Caroline ogarnął strach. To była kochana Bradforda i była z nim w ciąży. Kobiety przyglądały się sobie. Caroline czuła jakby tą kobietę gdzieś już widziała.
-O Mój Boże... -wszeptała kobieta -Vincenty! -krzyknęła. Zaraz za nią ukazał się Caroline jakiś mężczyzna.
-Bradford! -krzyknął mężczyzna.
-co jest? -za pleców mężczyzny wyłonił się Bradford. Patrzał na nią osłupiały.
-Brad nie mówiłeś, że przyprowadziłeś ze sobą Caroline -Caroline usłyszała głos Milforda. To jeszcze bardziej wyprowadziło ją z równowagi.
-nie przyprowadziłem... -odpowiedział twardo Bradford patrząc cały czas w oczy Caroline. Milford zaniósł się śmiechem.
-Twoja żona jest mądrzejsza od Ciebie -Bradford spojrzał na przyjaciela -wiecie, ale każecie biednej dziewczynie stać na dworze -powiedział Milford -chłopski brak kultury
-przepraszam... wejdź proszę -odezwała się kobieta. Caroline ominęła stojących w drzwiach ludzi i podeszła do Milforda, który obdarzył ją uśmiechem.
-Lady Caroline -ukłonił się Milford -pozwól, że Ci przedstawię towarzystwo -tego gbura znasz... -wskazał na Bradforda -a oto Vincenty, brat oto tego gbura -Milford uśmiechnął się do Bradforda -a ta urocza kobieta to Adime, żona Vincentego -Caroline spojrzała na kobietę i miała ochotę do niej podejść i powyrywać jej wszystkie oczy. Oto przed nią stała Adime, jedyna miłość jej męża, która złamała mu serca. Ale nie dziwiła się Bradfordowi mimo upływu lat kobieta była piękna. Ciąża przydawała jej jeszcze uroku.
Bradford ich odnalazł i jej nawet o tym nie wspomniał. Odpowiedź przyszła szybko. Bradford był jeszcze w niej zakochany i nie chciał aby Caroline się o tym dowiedziała.
-jak długo...? -zapytała Caroline. Wszyscy spojrzeli na nią, patrzeli na nią jakby nie wiedzieli o co jej chodzi.
-od kilku lat... -odpowiedział Bradford
-miło mi, że mi powiedziałeś
-chciałem dziś Ci powiedzieć...
-bardzo dobrze, że Caroline tu jest -wtrąciła Adime -ona pomorze nam...
-a kto powiedział, że wam pomogę? -odpowiedziała twardo Caroline i spojrzała na Adime
-tu chodzi o Anne Marie... -wypowiedział Vincenty. Caroline otworzyła usta. Dla Anne Marie zrobiłaby wszystko. Spoglądała na stojących w około niej ludzi. Jakby nie padło tu imię jej najlepszej przyjaciółki to by już pakowała w domu swoje ubrania. Zacisnęła pięści i w myślach policzyła do dziesięciu.
-usiądźmy -wypowiedział Vincenty. Milford podał jej ramię i poprowadził do stołu. Caroline spojrzała na męża, który nie ruszył się z miejsca. Jego spojrzenie było skierowane na Adime. Caroline poczuła ból w piersi, zacisnęła mocno powieki aby powstrzymać łzy. Jeszcze raz spojrzała na Bradforda, właśnie wtedy Bradford spojrzał na nią i zmienił się jego wyraz twarzy. Nie patrzył na nią twardo jak na Admine. Zobaczyła uśmiech na jego twarzy, a w oczach ciepło. Podszedł do stołu i usiadł obok Caroline. Odwrócił do niej twarz i pocałował ją w czoło.
-przepraszam kochanie... -wyszeptał tak aby tylko ona to usłyszała.
Caroline patrzała jak Vincenty siada na miejscu pana domu. -Adime jest siostrą Anne Marie -Caroline westchnęła i zacisnęła mocno pięści. Nawet przyjaciółka ją zdradziła -nie miej za złe tego Anne Marie. Sama dowiedziała się niedawno, widzisz musiałem jakoś zniknąć. Po zgoleniu brody i przycięciu włosów wyglądam tak jak Bradford. Obiecała nam, że nie powie nic nikomu, więc to nie ją wiń tylko nas. Ale chcemy Cię prosić o pomoc. Wiem jak kochasz Anne Marie i jak ona kocha Ciebie -przerwał i spojrzał na Milforda, Caroline zrobiła to samo.

Milford siedział ze spuszczoną głową i był już pewien, że będzie musiał się zgodzić na intrygę, którą jego najbliżsi przyjaciele wymyślili. Serce mu pękało na samą myśl, że jeśli nie zrobi nic w tej sprawie będzie musiał poślubić jakąś inną kobietę. Przecież kochał tylko tą jedyną i tylko ją chciał za żonę.
-ja ją kocham... -wyszeptał
-wiedziałam! -krzyknęła Caroline. Wszyscy włącznie z Milfordem spojrzeli na Caroline -więc jak mam wam pomóc? -Milford był zdumiony, że jego słowa w ogóle ktoś usłyszał.
Spojrzał na siedzących w około niego przyjaciół. Miał szczęście, że miał ich takich a nie innych. Wiedział, że w każdej sytuacji mógł na nich liczyć.
-tak więc... -zaczął Bradford -jak widać miłość kwitnie po kątach, ale nie w tym samym miejscu. -Milford spojrzał na przyjaciela i pierwszy raz od paru godzin zachciało mu się śmiać. -postanowiliśmy zorganizować bal zaręczynowy. Będzie to bal maskowy, więc dopóki nie wybije północ nikt nie będzie zdejmował masek. -przerwał na chwile -matka Milforda jak wiesz kochanie zabrała się za wybieranie mu żony, więc nie będzie to podejrzane. Dokładnie o północy Milford poprosi oświadczy kto jest jego wybranką...
-Anne Marie? -zapytała Caroline. Milford spojrzał na nią
-a kto inny? -zapytał Bradford
-ktoś ją zapytał o zdanie?
-przecież wiemy, że się na pewno nie zgodzi -odpowiedziała Adime
-czyli nikt z was nie wie czy chce wyjść za Milforda... a jeśli ona tego nie chce?
-kochanie, przecież wiesz że się kochają... -wyszeptał Bradford
-dobrze zapytam ją o to... -odpowiedziała Caroline.
Milford siedział i spoglądał na ludzi, którzy intensywnie rozmawiali o jego przyszłości. Nie miał siły już walczyć z tym wszystkim, coraz gorzej sypiał. Anne Marie była jego aniołem, którego nie mógł mieć.

Caroline słuchała Bradforda jak opowiada o zaręczynach Milforda, ale sam hrabia nie odzywał się. Po jego wyglądzie można było stwierdzić, że ma już wszystkiego dość. I nagle zaczęła zazdrościć Anne Marie. Oddałaby wszystko aby Bradford kochał ją tak jak Milford kocha Anne Marie, tylko że ona nie miała tyle szczęścia jej mąż kochał inną.
Zamknęła oczy i poczuła ciepłe palce na twarzy. Bradford odgarniał jej włosy z twarzy, uśmiechał się przy tym szeroko.
-teraz zostały dwa problemy -wypowiedział Vincenty -stroje i kto przekona Anne do przyjścia na bal...
-ja się zajmę waszymi strojami... -powiedział Bradford
-ja zajmę się sukniami dla Adime i Anne -wtrącił Milford
-nie panowie... wy zajmijcie się męską garderobą. Ja zajmę się kobiecą -powiedziała Caroline. Choć miała ochotę zabić Adime, ale dla Anne wszystko zrobi -Anne Marie także przekonam. Choć jak się domyślam na samą wieść, że królewicz Milford się zaręcza zaszyje się w najdalszym kącie. -spojrzała na wszystkich. Nikt się nie odezwał.
-mamo... -oczom Caroline ukazał się chłopiec. Chłopiec był podobny trochę do Bradforda. To było szokiem dla Caroline. To mógł być syn jej męża. Oblała się zimnym potem.
-tak? -zapytała Admine.
Chłopiec podszedł do Bradforda. Caroline cała się spięła, chwila prawdy
-wujku co to za piękna pani? -zapytał chłopiec
-to moja ukochana żona -Bradford uśmiechnął się do niego
-Caroline to jest Nicolas, Nicolas a to Twoja ciocia Caroline
-jesteś księżna? -zapytał chłopiec Caroline
-nie... -odpowiedziała Caroline i zebrała się na uśmiech -jestem żoną Księcia
-tata mówi, że jak urosnę też ożenię się z taką piękną kobietą jak Ty -chłopiec uśmiechnął się i wdrapał się na kolana Bradforda. Caroline uśmiechnęła się, Bradford byłby dobry ojcem.
-oj nie mój kolego -powiedział Bradford -nie ma takiej pięknej kobiety jak ciocia Caroline...
-tata mówi to samo o mamie -Bradford spojrzał na Adime i uśmiechnął się. To był kolejny dowód na to, że każdą myśl Bradforda krąży wokół Adime. Caroline nie mogła rywalizować z miłością jego życia. -będziemy znowu mieli dzidziusia -z rozmyślenia wyrwał ją głos chłopca -mama mówi, że będzie przyjęcie... przyjdziecie? -zapytał
-Nik... -wyszeptała Adime
-oczywiście maluchu -odpowiedział Bradford
-a czy Ty wujku będziesz miał dzidziusia?
-Nicolasie! -krzyknęła Adime
-wiesz mam taką nadzieję. Ale nie wiem czy ciocia Caroline chce...
-na pewno chce... -odpowiedział chłopiec -a co wolisz chłopca czy dziewczynkę?
-a wiesz to mi obojętnie... aby było tak piękne jak ciocia -odpowiedział i spojrzał na Caroline.
-Nik idź już do łóżeczka -powiedział Vincenty. Caroline patrzała na idącego powoli chłopca.
-musimy już wychodzić. Zrobiło się dość ciemno -powiedział Bradford i złapał Caroline za dłoń. Caroline spojrzała na ich splecione dłonie. Od Bradforda biło przyjemne ciepło. Caroline miała wrażenie, że patrzy na nią tak jakby nikt inny na świecie nie istniał. Jakby nie namacalny dowód na to, że tak nie jest to by w to uwierzyła.
-oczywiście -odezwała się Adime -mogłabym z Tobą porozmawiać na osobności? -z zapytaniem zwróciła się do Caroline.
-dobrze... -Caroline wyprostowała się i wpatrywała się w trzech wychodzących mężczyzn. Bradford przed opuszczeniem pomieszczenia spojrzał w oczy Caroline i skinął głową.
-widzę, że mnie nie lubisz -odezwała się Adime -domyślam się dlaczego. Nie wiem skąd to wiesz. Nie będę Cię tu błagać o wybaczenie, bo i tak tego nie zrobisz. Wiem, że Bradford mnie kochał...
-i nadal Cię kocha...
-wiesz mi, że już mnie nie kocha -wtrąciła Adime
-oczywiście... jeszcze coś- zapytała lodowatym tonem Caroline. W tej chwili miała ochotę zabić Adime, Bradforda.
-chcę Ci podziękować za to co robisz...
-nie robię tego dla was... tylko dla Anne Marie
-i tak dziękuję
-przyjdź jutro po południu... zrobimy przymiarki sukni. -Caroline spojrzała na Adime -dla Ciebie trzeba uszyć coś nowego. W żadną moją suknię się nie zmieścisz. Do widzenia -nie czekając na odpowiedź Caroline wyszła z domu. Ruszyła w stronę gdzie zostawiła konia i stanęła. Nigdzie nie było jej konia. Obróciła się kilka razy wokół siebie, nigdzie go nie było.
-Piorun! -krzyknęła
-Milford się nim zajął -Caroline wystraszyła się na dźwięk głosu Bradforda
-dlaczego? -zapytała zła
-nie chcę, abyś sama poruszała się po lesie.

Bradford zeskoczył z konia i podszedł do Caroline. Wiedział, że jest na niego zła, ale w jej oczach zobaczył coś jeszcze Smutek, rozpacz, niepewność. Gdzieś w okolicy serca poczuł wielki ciężar. Nic nie mówiła, ale wiedział że to przez niego. Zrobił coś złego.
-przepraszam -wyszeptał Bradford. Na chwilę na twarzy Caroline wyszło zdumienie. Bradford z lekkim uśmiechem na twarzy przygarnął żonę do siebie i złożył lekki pocałunek na jej ustach. Uniósł ją i posadził na koniu a sam zajął miejsce za nią.
Koń powoli szedł przed siebie po lesie. Bradford rozluźnił się trzymając żonę w ramionach. Przez ostatnią godzinę miał spięte wszystkie mięśnie.
-powinienem Ci powiedzieć o wszystkim...
-o czym dokładnie? -zapytała Caroline
-o moim bracie...
-o Twoim bracie wiem wystarczająco dużo, wolałabym usłyszeć o Adime
-ale co ja mogę o niej powiedzieć Adime? -zapytał Bradford. Znowu ją okłamywał, ale lepsze takie kłamstwo niż jeszcze większe rozdrażnienie.
-nic was nie łączyło? -zapytała cicho. Bradford wyprostował się i spojrzał z góry na Caroline. Adime musiała jej wszystko powiedzieć, mógł się tego spodziewać.
-Adime coś Ci powiedziała- zapytał
-nie... -z Bradforda uszło powietrze -wiem od dawna...
-co wiesz? -zapytał Bradford zatrzymując konia. Zeskoczył z wierzchowca, a później ściągnął z niego Caroline. Nie było to najlepsze miejsce do rozmowy, ale tu przynajmniej nikt nie będzie ich podsłuchiwał.
-wiem o waszym romansie... wiem, że ją kochasz. -odpowiedziała odpychając od siebie Bradforda
-to prawda mieliśmy romans, ale to było dawno i nie prawda... a poza ty jej nie kocham!! -odpowiedział zdenerwowany Bradford
-przecież widzę jak na nią patrzysz! -wrzasnęła Caroline, Bradford miał wrażenie że usłyszeli ją wszyscy w odległości paru mil.
-po pierwsze nie wrzeszcz babo... -powiedział Bradford -a po drugie patrzę na nią, bo cieszę się z ich szczęścia
-jasne... patrzyłeś na nią jakbyś miał ją zaraz pochłonąć...
-patrzę na nią i wiesz co widzę?
-nie! I nie chcę...
-widzę Ciebie w błogosławionym stanie... -wyszeptał Bradford i podszedł do Caroline dziękuję Bogu, że jestem tu na tym miejscu... nie kocham jej -Bradford popchnął Caroline lekko na drzewo. Złapał twarz Caroline w obie dłonie i wpił swoje usta w jej. Usłyszał westchnienie Caroline co jeszcze bardziej go zachęciło. Jednym ruchem rozerwał rozerwał stanik sukni. Nachylił się nad piersiami Caroline. Wziął jeden z sutków do ust i zaczął ssać
-Markusie -wymamrotała Caroline i włożyła palce w jego włosy, przyciskając jeszcze bardziej jego twarz do piersi. Bradford odchylił głowę i spojrzał w dół. W ciemnościach odznaczały się białe elementy kostiumu Caroline. Bradford odnalazł miejsce gdzie kończył się stanik sukni i pociągnął w dół. Cała suknia upadła na ziemie pozostawiając Caroline tylko w bieliźnie. Brad szybko odnalazł najcieplejsze miejsce na ciele Caroline, była gotowa aby go przyjąć.
Bradford poczuł, że jeśli nie znajdzie się zaraz w Caroline to umrze. Jego męskość napierała coraz bardziej na bryczesy. Pozbył się ich i podniósł Caroline go góry ona zaś oplotła wkoło jego bioder nogi. Bradford jednym ruchem wszedł w nią. Nie wiedział kto pierwszy krzyknął on czy ona.
Stali tak oparci o drzewo jeszcze długo po spełnieniu. Żadne z nich się nie odzywało. Bradford czuł się wspaniale, miał w rękach najcudowniejszą osobę na świecie.
-kocham Cię... -wyszeptała Caroline. Bradford rozluźnił się i uśmiechnął się. Nie mógł odpowiedzieć jej tego samego, bo nie był pewien swoich uczuć. Nie może już jej więcej okłamać.
-moja piękna -wyszeptał
-musimy zabawnie wyglądać -odpowiedziała Caroline -porwałeś mi sukienkę -roześmiała się
-kupię Ci nową -uśmiechnął się – i pamiętaj nie kocham jej... kochałem, ale to było dawno temu i to na pewno nie była taka miłość jaką darzą się Adime z Vincentym albo Anne Marie z Milfordem. -Bradford postawił Caroline na ziemi i doprowadził się do porządku. Ściągnął płaszcz i okrył nim żonę. Pozbierał resztki sukni Caroline i przerzucił przez konia. Podszedł do żony i usadowił ją na koniu, usiadł za Caroline i spiął konia.

Anne Marie siedziała na krześle w kuchni i wpatrywała się w pustą filiżankę po herbacie. Chciała bardzo odwiedzić siostrę i zobaczyć ją w tych ostatnich dniach w ciąży. Ale najbardziej ją bolało to co do niej doszło popołudniu. Milford wybrał już kandydatkę na swoją żonę.
Jedna z pokojówek hrabiny matki przybiegła do nich i poinformowała całą służbę Milforda, że dziś odbyło się spotkanie z kandydatką na żonę. Anne Marie poczuła jakby ktoś wbił jej nóż prosto w serce, ale czego ona się spodziewała? Przecież była tylko pomywaczką a on księciem, życie to nie bajka.
Miała się już podnosić, gdy usłyszała otwierające się drzwi kuchni od podwórza. Odwróciła głowę i zobaczyła w drzwiach Milforda. Stał i patrzał na nią. Anne Marie podniosła się z krzesła i schyliła głowę. Usłyszała westchnięcie Milforda i podniosła na niego wzrok.
-Anne Marie czemu jeszcze nie śpisz -zapytał i przejechał po włosach, które rozczochrał mu wiatr.
-nie będę panu przeszkadzać -ukłoniła się i ruszyła do wyjścia. Anne Marie poczuła na ramieniu dłonie Milforda, co kazało jej się zatrzymać. Pozwoliła Milfordowi odwrócić się
-nie przeszkadzasz.... -Anne Marie spojrzała w oczy Milforda i nagle wszystko przestało istnieć. Patrzała na pochylającą się w jej kierunku twarz Milforda. Pierwsze muśnięcie jego warg wywołało u niej dreszcze. Dłonie hrabiego złapały jej twarz i przyciągnęły mocniej do siebie.
Milford nie wiedział co dokładnie robi, ale nie mógł się powstrzymać. Gdy poczuł usta Anne Marie na swoich ogarnęła go rządzą i wpił się mocniej w jej usta. Jedną swoją dłonią przytrzymywał głowę a drugą umieścił na jej pośladkach, przyciskając ją mocniej do siebie. Usłyszał westchnienie Anne Marie. Jej dłonie oplotły się wokół jego szyi. Niech tylko teraz Caroline powie mu, że on jest obojętny Anne Marie. Przygarnął ją mocniej do siebie i nagle naszła go myśl, że Anne Marie może mieć taki sam stosunek do niego jak Adime do Bradforda. Szybko oderwał się od niej i odsunął się od niej na długość wyciągniętych ramion. Znalazł się w najgorszej sytuacji jakiej chciałby kiedykolwiek. Nie wiedział co ma powiedzieć, ale coś musiał z siebie wydusić. Już otwierał usta, gdy spojrzał jej w oczy. Patrzała na niego z rozpaczą.
-czy mój pocałunek był aż taki zły -zapytał. Anne Marie przyglądał się Milfordowi, a jego coraz bardziej ogarniała złość. Otworzył usta aby coś powiedzieć, ale usłyszał zbliżające się kroki. Odsunął się jeszcze bardziej od Anne Marie, spojrzał na nią ostatni raz i wyszedł tylnymi drzwiami. Usiadł na schodach zaraz za drzwiami i schował twarz w dłoniach.
-jeśli ona mnie nie kocha to przepadłem -wyszeptał sam do siebie. Spojrzał na świecący księżyc i miał ochotę zawyć do księżyca. Wstał i odwrócił się do drzwi. Musiał jej wszystko powiedzieć. Złapał już za klamkę, gdy usłyszał...
-nie Jaśnie Pani... nie widziałam Hrabiego -powiedziała Anne Marie
-gdzież to on się podziewa o tej porze. Hrabiny Anerbaks przysłała mu zaproszenie na jutrzejszy obiad. -przerwała -przekaż mu to jak go tylko zobaczysz -Milford usłyszał odgłos odsuwanego krzesła. Nie mógł teraz tam wejść, nie mógł. Matka mogła jeszcze tam być.

Anne Marie odsunęła krzesło i usiadła jak tylko wyszła hrabina. Spojrzała na leżąca na stole kopertę i poczuła łzy spływające jej po policzkach. Teraz była już pewna, że straciła Milforda. Mimo jego pocałunku wiedziała, że należy już do innej kobiety.
Podniosła się i poszła w stronę sypialni hrabiego, wsunęła kopertę pod drzwi i poszła w stronę pomieszczeń dla służących. Ostatni raz spojrzała na drzwi sypialni.
-żegnaj miłości moja -wyszeptał i odeszła

Milford sięgał właśnie po wsuniętą pertę pod drzwiami, gdy usłyszał
-żegnaj miłości moja -znieruchomiał, szept był praktycznie do nie usłyszenia ale on zrozumiał każde słowo.
-Anne Marie -powiedział do siebie i otworzył drzwi. Korytarz był pusty. Anne Marie rozpłynęła się jak duch

Caroline siedziała w gabinecie męża i wyczekiwała nadejścia Anne Marie. Posłała po nią trzy godziny temu. Wiedziała, że czeka ją trudna rozmowa, ale musiała to zrobić. Kochała ją jak siostrę, a Milford był jedyna osobą, która do tej pory mówiła prawdę. Musiał to zrobić dla swoich przyjaciół, nie dla Adime czy Bradforda tylko dla swoich przyjaciół.
Caroline coraz bardziej zaczęła się niecierpliwić, bo miała później umówione spotkanie z szwaczką i Adime. A do tego miał ich odwiedzić Milford. Obie siostry nie mogły się spotkać tu ze sobą. Zaczęła już nerwowo przechadzać się po gabinecie. Przystanęła przystanęła przy oknie i usłyszała lekkie pukanie w drzwi
-proszę... -powiedziała głośno Caroline i odwróciła się. W drzwiach ukazała się drobna postać Anne Marie. Caroline uśmiechnęła się i wiedziała, że dobrze wymyślił kreacje Adime. Była jedna suknia, którą mogła nałożyć Anne Marie. Caroline nigdy nie miała możliwości jej włożyć, więc nie będą potrzebne żadne zmiany. Brakowało tylko pantofelków i maski, ale to był najmniejszym problemem.
-wzywałaś mnie? -zapytała i podeszła do Caroline. Jednak nie dała dojść do słowa Caroline tylko rzuciła się jej w ramiona -Caroline zrobiłam coś strasznego -wyszeptałam. Pierwszą myślą Caroline było, że oddała się jakiemuś mężczyźnie -zakochałam się -wyszeptała jeszcze ciszej. Kobieta modliła się o to, żeby padło imię Milforda. Odsunęła ją od siebie
-kto to? I dlaczego to takie złe? Miłość jest piękna moja miła
-bo to zakazana miłość. Nie wolno mi się kochać w hrabi -Caroline odwróciła się, aby zakryć uśmiech, który pojawił się na jej twarzy. Jeden zero dla nich
-każdemu wolno się kochać w każdym człowieku. -odpowiedział siadając na fotelu i wskazała Anne Marie miejsce naprzeciwko niej. -czy to odwzajemniona miłość -zapytał Caroline bacznie przyglądając się Anne Marie
-nie wiem... wysyła tyle sprzecznych sygnałów -odpowiedział
-to znaczy? -teraz przez Caroline przemawiał ciekawość
-najpierw mnie pocałował, a później mnie odepchnął -odpowiedziała i uśmiechnęła się lekko
-powiesz mi kto to? -zapytała, Anne Marie opuściła głowę
-Milford -wyszeptała. Caroline schowała twarz w dłoniach, aby nie było widać jej radości.
-Milford to bardzo dobry człowiek... zapewniam Cię, że...
-ja jestem służąca on hrabią... świetlana przed nami przyszłość -wtrąciła z lekką drwina
-wiem, że Milford nie robi nic...
-oczywiście... nie robi nic. Przecież się zaręcza z Lady Anną. -Caroline miała ochotę krzyknąć, że jest głupia i Milford chce się zaręczyć z nią, ale musiała milczeć.
-właśnie po to, po Ciebie posłałam -Caroline musiała już zacząć wprowadzać Anne Marie w swój plan. Miała godzinę, aby przekonać ją do tego.
-słucham...
-chciałam Cię prosić, aby mi towarzyszyła w czasie tego balu...
-ja? Jakiego balu...?
-zaręczynowego Milforda
-to jednak prawda? Nie masz prywatnej służącej?
-nie chcę, abyś towarzyszyła mi jako służąca, a jako przyjaciółka -Caroline spojrzała na twarz przyjaciółki. Wyrażała tyle naraz emocji, że już sama nie wiedziała co się dzieje.
-przecież wszyscy.... a poza tym nie chcę patrzeć na to jak on weźmie inną kobietę -pojedyncza łza spłynęła jej po policzku
-to będzie bal maskowy. -Caroline podeszła do Anne Marie i kucnęła obok niej -proszę Cię o to... a później zrobię wszystko aby Ci pomóc. Uwierz mi... wszystko się ułoży.
-spróbuję, ale wiedz że zgadzając się na to wyrywam sobie serce i mam nadzieję, że kiedyś będziesz chciała zrobić to dla mnie i wybaczysz mi to czego Ci powiedzieć nie mogę -z tymi słowami Anne Marie znowu przytuliła Caroline. Caroline westchnęła w duchu. Ona już dawno wybaczyła jej to i dla niej straciła serce. Na samą myśl, że będzie gościć ukochaną męża serce jej pękało. Chciało się jej płakać, ale musiała poczekać aż wyjdzie Anne Marie.
Chwilę po tym jak wyszła Anne Marie Caroline osunęła się na podłogę i zapłakała. Bradford wczoraj całą noc zapewniał ją, że nie kocha Adime, ale ona nie była głupia. Widziała ich i co dzieje się gdy są obok siebie. Musiała przez to przejść dla Anne Marie a później powie Bradfordowi, że odchodzi.
Klęczała na środku pokoju z twarzą schowaną w dłonie, gdy do gabinetu weszła pokojówka i zaczęła krzyczeć. Caroline wiedziała, że jej krzyk zbierze całą służbę w gabinecie. Nie mogła sobie pozwolić na to. Bradford szybko by się dowiedział, że coś się stało. Caroline szybko wstała
-zamknij się -powiedział ostro. Nigdy nie zwracała się tak do służby, służąca szeroko otworzyła oczy i zamilkła. Pierwszy wbiegł kamerdyner a za nim jeszcze jedna służąca.
-co się stało? -zapytał kamerdyner
-nic się nie stało -powiedziała Caroline -wystraszyłam biedną Anabel, mam nadzieję że nic jej nie jest -Caroline odwróciła się w stronę służącej, która nic nie mówiła
-oczywiście nic... przepraszam -skłoniła się i wyszła z gabinetu a za nią druga służąca. Kamerdyner jeszcze chwile przyglądał się Caroline i wyszedł.
Caroline ponownie usiadła na fotelu i zakryła twarz dłońmi. Wiedziała, że cała sytuacja zostanie przedstawiona Bradfordowi. Caroline miała ochotę zwolnić cały personel i zatrudnić inny.

Bradford wszedł właśnie do domu, był zmęczony i przemoknięty. Akurat musiało padać, gdy on wybrał się konno do miasta. Przy drzwiach stał kamerdyner. Franklin służył jeszcze za czasów jego ojca i już dawno powinien zatrudnić kogoś mu do pomocy, ale nie miał ochoty dziś o tym myśleć. Chciał jak najszybciej zobaczyć żonę i porwać ją w ramiona. Cały dzień myślał o wczorajszej nocy.
-książę... chciałbym z Panem porozmawiać -Bradford spojrzał na Franklina i chciał go posłać do wszystkich diabłów, ale wiedział że ma coś mu ważnego do przekazania inaczej by mu nie zawracał głowy.
-dobrze, ale później poślij po Gabriela -Bradford wskazał drzwi do gabinetu. Służący udał się za nim. Poruszał się dość wolno -o co chodzi Franklinie
-jedna z moich podwładnych podniosła alarm. Szybko pobiegliśmy do gabinetu -Bradford stał i patrzał nie na niego.
-przejdź do rzeczy -warknął Bradford. Miał tyle do załatwienia, a on mu mówi o jakiejś służącej
-w gabinecie znajdowała się Księżna Pani -Bradford zesztywniał
-coś się stało mojej żonie?
-nie oczywiście, że nie. Księżna Pani powiedziała, że wystraszyła pokojówkę dlatego krzyczała... ale ja później wypytałem pokojówkę i powiedział mi, że zastała Lady Caroline klęczącą na środku.
-Caroline ? -zapytał -może się modliła -odpowiedział
-nie wiem, ale chciałem to Księciu Panu to przekazać -powiedział i wyszedł. Bradford patrzał na drzwi dopóki w nich nie ukazał się Gabriel, jego osobisty służący.
-Gabrielu -powiedział Bradford i dał mu znak aby usiadł.
-Książę -służący ukłonił się i usiadł w skazanym miejscu
-Gabrielu czy Ty wiesz co ostatnio dzieje się z moją żoną? -Bradford sam się sobie zdziwił zadając takie głupie pytanie. Jak miał nie wiedzieć żona Gabriela była osobistą służącą Caroline. Służący przejechał palcem po kołnierzyku
-Księżna ostatnio dość dziwnie się zachowuje. Martita nawet myślała, że Panienka jest przy nadziei... -Bradford spojrzał na służącego, był w szoku. -Martita zapytała o to Księżną, ale zaprzeczyła. Martita jednak uważa inaczej, ale trzeba poczekać do...
-do czego? -zapytał zdziwiony Bradford
-rozumie Książę... sprawy kobiece -Bradford uśmiechnął się i skinął głową -proszę jednak nie cieszyć się, bo moja żona nie jest do końca pewna
-rozumiem... dziękuję -przerwał -a gdzie jest moja żona?
-w salonie z Madame Givilion i Lady Adime

Caroline siedziała na kanapie i popijała ziółka. Przed przyjściem Adime poczuła się trochę gorzej. Żołądek ją ostatnio zawodził. Patrzała jak modystka ściąga z Adime miarę na suknie. Caroline nie wtrącała się w projekt dwóch pań. Nie dbała o pieniądze, bo i tak za wszystko płacił Bradford, a on na pewno nie będzie żałował grosza na Adime.
Chciała wstać, gdy zakręciło się jej w głowie i upadła na kanapę. Jak przez mgłę pamiętała co się dzieje. Za nim straciła przyjemność usłyszała głos Bradforda -kochanie -a może się jej zdawało.
Caroline powoli otworzyła oczy, piekły ją powieki. Odwróciła lekko głowę w prawą stronę i ujrzała śpiącego na fotelu Bradforda. Był taki inny jak spał, jego rysy twarzy nie były takie ostre jak na co dzień.
Za oknem był już ciemno. Musiała dość długo być nieprzytomna. Obróciła się na bok i przyglądała się śpiącemu Bradfordowi. Chciała go dotknąć, ale nie chciał go zbudzić, więc tylko się mu przyglądam.

Bradford nie umarł prawie ze strachu, gdy zobaczył jak Caroline osuwa się bezwładnie na kanapę. Lekarz stwierdził, że to z przemęczenia i ze stresu. Postanowił, że od teraz nie pozwoli jej się przemęczać, będzie musiał znaleźć kogoś kto zorganizuje bal dla Milforda.
Bradford siedział cały czas przy Caroline, nawet sam nie wiedział kiedy usnął. Śniła mu się Caroline, leżała na czerwonej pościeli w skąpej piżamie. Uśmiechała się do niego. Jej brzuch był lekko zaokrąglony, położył dłoń na jej brzuchu.
-nasze maleństwo Bradford... -wyszeptała swoim jedwabnym głosem -kocham Cię -mówi patrząc mu w oczy.
-kocham was oboje -odpowiada Bradford i zbliża usta do jej ust, nagle braknie mu powietrza w płucach. Zaczyna się dusić i otwiera oczy. Czuje lekkie szarpnięcie za rękę.
Koło niego klęczy Caroline i trzyma go za rękę -Boże Bradford co się stało? -zapytała ze strachem
-co? -zapytał
-spałeś, a później zacząłeś się dusić... nawet nie wiesz jak się przestraszyłam -wstaje i siada na łóżku.
-ale co tu będziemy o mnie rozmawiać! Nawet nie wiesz jak bardzo byłem przerażony jak zobaczyłem Cię mdlejącą.
-jestem zmęczona po prostu...
-widzę właśnie... poszukam kogoś kto zastąpi Cię przy organizacji balu...
-nie, poradzę sobie -odpowiedziała kładąc się plecami do Bradforda. Książę westchnął i położył się obok żony. Przytulił się do jej pleców i wdychał jej zapach i wtedy go olśniło, prawda była taka, że Bradford kochał Caroline. Sen po prostu pokazał mu to co wiedział od dawna.
Bradford położył dłoń na brzuchu Caroline i modlił się aby to było to a nie tak naprawdę przemęczenie.
-kocham Cię moja piękna... kocham was oboje -wyszeptał

Caroline była taka senna, że usnęła od razu jak Bradford się do niej przytulił. W myślach powiedziała mu, że go kocha a on jej odpowiedział: „kocham Cię moja piękna... kocham was oboje”. Caroline szeroko otworzyła oczy i szturchnęła Bradforda. Spał, więc znowu musiało się jej to przyśnić. Coraz częściej się jej to zdarzyło, z tej rozpaczy traciła zmysły.

Anne Marie siedziała na swoim łóżku i pakowała swoje rzeczy. Odchodzi nie ma o czym nawet innym myśleć. Caroline obiecała przyjąć ją do swojego domu, dopóki nie znajdzie innej pracy. Wczesnym rankiem powiadomiło Hrabinę matkę o swoim odejściu, kobieta nie była zbytnio uprzejma, ale zapewniła ją że zapłacą jej za cały miesiąc pracy i dostanie doskonałe referencje.
Było już południe, Anne Marie siedziała na krześle, a w rogu izby stała mała walizka. Miała poczekać aż ktoś jej przyniesie jej referencje i pieniądze. Hrabina matka zakazała się jej pokazywać w rezydencji. Gdy otworzyły się drzwi, Anne Marie myślała że to służący z jej referencjami, w drzwiach jednak stanął Milford. Po jego minie można było zauważyć, że był wściekły. Miał rozczochrane włosy, ubranie w nieładzie.
-Hrabio... -Anne Marie ukłoniła się
-przestań tak! -zatrzasnął drzwi za sobą. Anne Marie skuliła i wbiła wzrok w ziemię -dlaczego?
-nie rozumiem... -odpowiedziała nie odrywając wzroku od podłogi
-spójrz na mnie do jasnej anielki! -Anne Marie ze strachu wyprostowała się -czy to przeze mnie?
-nie Panie...
-daj spokój z tą pieprzoną etykietą! Już mam tego dość -uderzył w ścianę -odejdź! I nie wracaj!
-dobrze -Milford zadał jej najboleśniejszy cios. Jakby nie łóżko upadłaby na podłogę. Ostatnie co zapamiętała to, to że sufit nagle zaczął na nią spadać, a później była tylko ciemność. Błoga ciemność... nie było w niej Milforda, nie było nikogo. Chciała tam zostać, ale jakiś ostry, nieprzyjemny zapach przywołał ją do rzeczywistości. I znowu była tam gdzie jej nie chciano... w ramionach Milforda.
Anne Marie była za słaba na to aby odepchnąć od siebie Milforda, ale jednak próbowała. Poczuła jak hrabia wzmacnia uścisk i wycedził przez zęby -głupia baba.
Anne obróciła głowę aby obejrzeć kto jeszcze jest w pokoju. Przy drzwiach zobaczyła tylko skrawek czarnej sukni... jedwabnej sukni, hrabina matka. Jeszcze tego jej brakowało, teraz to już na pewno nie dostanie najlepszych referencji.
-może hrabia mnie już puścić... poradzę sobie -chciała się wysunąć z jego ramion, on jednak podniósł się z nią i wyniósł z małej izby. Podążyła za nimi Sophia, służąca która dzieliła z nią pokój. Anne Marie lubiła ją, więc bardzo się ucieszyła że nie zostawiła jej samej z Milfordem.
Milford zaniósł Anne do jednego z pokoi gościnnych, chwilę później pojawiła się hrabina matka
-matko od dziś cała służba przeniesie się tu, oczywiście Ci którzy mogą wrócić do domu nich wrócą -zwrócił się do matki i położył Anne Marie na łóżku. Dziewczyna chciała się podnieść, ale silna dłoń przycisnęła ją do łoża -Ty leż...
-niby dlaczego mam się na to zgodzić? -zapytała hrabina. Mimo, że Milford trzymam swoją dłoń na jej ramieniu poczuła chłód wypływający ze słów hrabiny.
-po pierwsze to mój dom nie Twój, a po drugi izby służących są takie małe, że nie dziwię się, że służba mdleje... a po trzecie gdzieś muszą się podziać za nim skończy się przebudowa. Gdzie jest Ernest? Muszę mu zlecić aby poszukał robotników i kogoś kto przeniesie tu łóżka -jeszcze raz spojrzał na Anne Marie i wyszedł. Dziewczyna leżała cała zesztywniała i bała się ruszyć. Kątem oka zobaczyła jak za Milfordem wychodzi jego matka. Widać było po niej, że nie jest w najlepszym humorze. Cudownie jeszcze przez to naraziła się Hrabinie.
-Anne dobrze się czujesz? -zapytała Sophia siadając obok niej na łóżku -przybiegłam jak najszybciej, gdy usłyszałam krzyk hrabiego.
-nic mi nie jest -Anne Marie usiadła i uścisnęła jej dłoń
-jakby nie Hrabia uderzyłabyś głową o podłogę. Nawet nie myślę co mogłoby się wtedy stać
-upadłam na łóżko...
-niemożliwe... hrabia klęczał z Tobą na podłodze daleko od łóżka, dobrze że tam był -wyszeptała

Milford właśnie odprawił Ernesta, miał iść do wioski poszukać chętnych do pracy. Milford pierwszy raz dziś odwiedził sypialnie służących i był przerażony. Jego konie w stajni miały więcej miejsca niż jego służba, to spotęgowało jego gniew. Gdy zobaczył jak Anne Marie osuwa się na podłogę wiedział, że przesadził krzycząc tak na nią. Złapał ją w ostatniej chwili, sama myśl że mogła upaść na twardą podłogę, przyprawiała go o dreszcze. Musiał ją zatrzymać do czasu aż odbędzie się bal, a wtedy będzie miał wszystko albo nic.
Oparł się o oparcie fotela i położył dłonie na twarzy... tak ogarnęła go nicość i nie mógł nic na to poradzić.

Caroline czekała na Bradforda w saloniku, miał się zjawić na obiedzie ale coś musiał go zatrzymać. Musiała jak najszybciej przekazać Bradfordowi co powiedziała Anne Marie. Caroline miała lekkie poczucie winy, że nie mówi wszystkiego przyjaciółce..
-kochanie -usłyszała głos Bradforda i odwróciła się w jego stronę.
-nie było Cię na obiedzie...
-Milford mnie zatrzymał, przepraszam -podszedł do niej i ucałował ją w oba policzki
-usiądź... muszę Ci powiedzieć co wczoraj powiedziała mi Anne Marie -Caroline poczekała aż Bradford usiądzie -ona jest zakochana w Milfordzie, więc możemy...
-wiem kochanie
-skąd? -Caroline zapytała zdezorientowana, przecież nikomu nie mówiła o tym
-wczoraj wieczorem pojawił się Milford i mi powiedział...
-skąd...
-wiesz... nieraz słyszy się więcej od kogoś niż ta osoba myśli -odpowiedział i uśmiechnął się do niej -Anne Marie chciała odejść z pracy... pokłóciła się z Milfordem i zemdlała... -Caroline gwałtownie wstała, zrobiło się jej trochę ciemno przed oczami ale nie mogła pozwolić sobie na omdlenie teraz.
-kiedy to się stało?
-dziś rano, dlatego nie zdążyłem na obiad...
-muszę ją odwiedzić i to natychmiast -wstała, Bradford jednak przytrzymał ją za dłoń
-Ty też nie czułaś się wczoraj jak najlepiej, więc może lepiej dziś sobie poleż kochanie -Caroline spojrzała na męża i uśmiechnęła się. Tak miał racje, nie była ostatnio w najlepszym zdrowiu. Usiadła z powrotem obok męża i złożyła dłonie na kolanach. Bradford położył dłoń na jej dłoniach.
-Markusie czy Ty chciałbyś mieć dzieci? -mówiąc to spojrzała na niego. Uśmiech zastygł mu na ustach, dłoń którą miał na jej dłoniach zacisnęła się w pięść i nagle Caroline pożałowała swojego pytania. Jeszcze jakiś czas temu z uśmiechem na ustach odpowiadał twierdząco na pytanie swojego bratanka. Czyżby robił to z grzeczności?
-nawet nie wiesz jak bardzo... -odpowiedział wreszcie.

Pytanie Caroline trochę go zadziwiło, więc może dlatego tak się spiął. Ale cóż jego żona zawsze była i będzie nieprzewidywalna.
-dlatego, że potrzebujesz dziedzica prawda? -jej pytanie uderzyło go prosto w serce.
-Caroline...
-a jak nie będę mogła mieć dzieci? -przerwała -to co wtedy? -Bradford spojrzał na żonę i uświadomił sobie, że nigdy nie brał tego pod uwagę. Upadł na kolana przed Caroline.
-jeśli nie chcesz lub nie będziemy mogli mieć dzieci, to wiedz że mam już następcę. Synowie Vincentego zawsze będą w kolejce do tytułu...
-przecież nikt o nich nie wie -odpowiedziała Caroline
-ale się dowiedzą...
-a jak Vincenty i Adime zmienią zdanie i nie będą chcieli się pokazać?
-to i tak jego synowie będą w kolejce do...
-a jak nie będą chcieli to co? Zostawisz mnie i weźmiesz inną kobietę? -Bradford zesztywniał i podniósł się z kolan i spoglądał na Caroline z góry.
-nigdy bym tego nie zrobił! -przerwał -od spotkania z Adime zrobiłaś się strasznie zła
-może to jest powód! -odkrzyknęła, Bradford schylił się nad żoną i wycedził przez zęby
-tak spałem z nią... pieprzyliśmy się całą noc, zadowolona? Tak kochałem ją, a mój braciszek po prostu ją sobie wziął... nienawidziłem ich, ale teraz... -wyprostował się -już jej nie kocham, bo kocham tylko Ciebie, dotarło? -zrobił kilka kroków w stronę drzwi i odwrócił się -wychodzę, chyba to jednak nie był najlepszy pomysł aby się do Ciebie śpieszyć... a i nie wiem kiedy wrócę -był już przy drzwiach, gdy dodał -a co będzie jeśli brak dzieci to będzie moja wina? Zostawisz mnie? -Bradford był zły i nie miał dalej ochoty prowadzić tak beznadziejnej rozmowy. Miał ochotę się napić i znał kogoś kto chętnie to z nim zrobi. Nie tylko on miał dziś kiepski dzień.

Milford rozglądał się po spelunie do której zabrał go Bradford. Jakby nie fakt, że w klubie znajdowali się sami mężczyźni a w około nie było żadnych niewiast, to Milford z czystym sercem mógłby stwierdzić, że to jakieś gniazdko kurtyzan.
-Brad, gdzieś Ty mnie zabrał?
-jak najdalej od wszystkiego -odpowiedział i opróżnił jednym łykiem szklankę
-Boże jak Ty to możesz pić?
-pić? Ja to połykam! -Milford patrzał na przyjaciela i coraz bardziej robiło mu się ciężko na sercu. Nawet nie przeszło mu przez myśl, że jego przyjaciel mógłby pokłócić się z żoną.
-i po co nam to było? -zapytał Milford -Ty mogłeś zostać kawalerem ale wziąłeś sobie żonę i się zakochałeś, a ja głupi się zakochałem i chcę sobie wziąć żonę i nie chcę zostać kawalerem...
-lepiej tego nie można określić -wtrącił Bradford
-Brad to moja wina...
-co jest Twoją winą?
-to, że pokłóciłeś się z Caroline -wyszeptał Milford i zacisnął dłoń na szklance, pora powiedzieć prawdę... jakim jest beznadziejnym przyjacielem.
-daj spokój Mil... jak może być Twoja winą to, że moja żona to jedna zazdrosna jędza?
-ja jej wszystko powiedziałem -przerwał -o Tobie i Adime... wszystko -spojrzał na przyjaciela i już wiedział, że do domu nie trafi w jednym kawałku. Oczywiście, że mu się należało...
Milford poczuł na policzku pięć przyjaciela, wiedział że dostanie po twarzy ale nie był jeszcze do tego przygotowany. Pod wpływem uderzenia upadł z krzesłem do tyłu, które roztrzaskało się. Milford przejechał dłonią po twarzy, będzie jutro miał pięknego siniaka.
-no dziękuje przyjacielu -zwrócił się do Bradforda próbując wstać. Wszyscy zebrani w barze przyglądali się im
-doprawdy? -Bradford wycedził przez zęby -a wiesz co przyjacielu? Muszę ci się tez zwierzyć... przysyłając do Ciebie Anne miałem na myśli, że zrobisz sobie z niej swoją kochankę i trochę się z nią zabawisz i Ci przejdzie, a Ty chcesz się z nią żenić -Bradford wybuch śmiechem. Milforda ogarnęła złość, podszedł do przyjaciele i uderzył go pięścią w twarz. Bradford zatoczył się. Wtedy między nich wszedł barman z bronią.
-idźcie gdzie indziej obijać sobie pyski -oboje z Bradfordem spojrzeli na mężczyznę. Milford rzucił pieniądze na stolik i wyszedł pierwszy. Po drugiej stronie drogi stał powóz Bradforda, Milford miał jednak dość przyjaciela, więc ruszył przed siebie. Po chwili usłyszał kroki za sobą, wiedział że to Bradford.
-Mil poczekaj -krzyknął za nim. Milford zwolnił i poczekał aż przyjaciel zrówna się z nim. -no to jak za dawnych czasów... trochę się poobijaliśmy
-ale tym razem nie daliśmy sobie po twarzach za darmo -odpowiedział Milford, pocierając policzek. -przepraszam Cię za to, że powiedziałem Caroline o Tobie i Adime.
-może i lepiej... nie wiem, czy ja bym jej kiedykolwiek powiedział... i przepraszam Cię za to co powiedziałem...
-należało mi się -odpowiedział Milford i uderzył pięścią w bark przyjaciela
-jesteśmy głupcami Milford... -powiedział Bradford
-jesteśmy... musiałem przekupić służącą, żeby zatrzymała Anne Marie w rezydencji -zaśmiał się

Caroline siedziała na łóżku i płakała. Zrobiła największy błąd jaki mogła kiedykolwiek zrobić. Dała przez siebie przemawiać zazdrością.
Było dość późno, gdy usłyszała zatrzaskujące się drzwi w sypialni obok. Właśnie chciała wstać aby przemyć twarz, gdy otworzyły się drzwi dzielące sypialnie jej i jej męża. Bradford stał oparty o futrynę drzwi i wpatrywał się w nią. Wyglądał jakby pobił się z całą zgrają łotrów.
-Milford trochę mnie obił -Carolina wpatrywała się w męża i skinęła głową. Bała się odezwać do niego po tym co powiedzieli sobie popołudniem -mogę wejść?
-oczywiście... jesteś u siebie -odpowiedziała i podeszła do szafki, na której stała miska z wodą.
-płakałaś -Caroline wzruszyła ramionami i zanurzyła dłonie w zimnej wodzie -Kochanie porozmawiaj ze mną -Bradford stanął z Caroline i objął ją w pasie. Caroline przemyła twarz
-usiądź -wskazała miejsce Bradfordowi. Bradford westchnął i usiadł. Caroline z szuflady wyciągnęła mały ręcznik i zamoczyła go w wodzie. Podeszła do męża i lekko dotknęła opuchniętego policzka ręcznikiem. Bradford lekko podskoczył -przepraszam
-nic się nie stało -mówiąc to położył dłoń na ręce Caroline. Caroline obmywała powoli policzek męża.
-przepraszam Markusie -wyszeptała patrząc na męża
-przecież mówiłem, że nic się nie stało...
-przepraszam, za to co dziś powiedziałam...
-należało mi się -odpowiedział -porozmawiamy o tym jutro -teraz pora, abyś się położyła -mówiąc to wstał z krzesła i ruszył w stronę drzwi
-nie wychodź proszę -wyszeptała Caroline -zostań proszę

Bradford słysząc słowa żony uśmiechnął się i podszedł do niej. Zaprowadził do łóżka i pomógł jej do niego wejść, sam się rozebrał i położył obok niej. Przytulił się do niej i wyszeptał
-kocham Cię Caroline i to bardzo mocno... tylko Ciebie -poczuł na ręce zimne krople, płakała -nie płacz, proszę -Caroline odwróciła się do niego twarzą i wtuliła się w niego mocno. Bradford odwzajemnił uścisk i pocałował żonę w czoło.
Bradford poczuł jak kamień spada mu z serca. Znalazł się w odpowiednim miejscu z odpowiednią osobą.

Milford przeklinał w duchu Bradforda, miał uczucie jakby miała mu zaraz eksplodować głowa. Lekko zataczając się doszedł do drzwi wejściowych, wszedł do środka i stanął w oko ze smokiem w ciele jego matki. Miała surowy wyraz twarzy. Jeszcze mu jej tu brakowało, ostatnio przebywała tu częściej niż w własnej rezydencji. Milford miał uczucie jakby się tu wprowadziła.
-gdzie byłeś? -jakby nie to, że głowa mu pękała, roześmiałby się -cały wieczór na Ciebie czekam! Aż mnie zastała noc -powiedziała podchodząc bliżej Milforda.
-o co chodzi? -podniósł rękę do góry i powiedział -albo nie, załatwimy to jutro -zaczął iść w stronę schodów do sypialni.
-zaczekaj... o Mój Panie! Milfordzie co Ci się stało?
-nic, idę się położyć -odpowiedział
-znowu wdałeś się w jakąś bójkę... zawołam służącą -nie dawała za wygraną
-może śpią? Oni też potrzebują snu
-Anne Marie ze mną czekała na Ciebie -Milford przystanął i spiął wszystkie mięśnie. Tylko nie ona! Krzyczało wszystko w nim. Jeszcze brakowało mu tu Anne Marie -Anne Marie! -krzyknęła matka, a imię dziewczyny odbiło się echem w jego głowie. Miał ochotę zapaść się pod ziemię.
-wzywała mnie Pani?
-tak... trzeba opatrzyć mojego syna -Anne Marie spojrzała na Milforda i pobladła. Milford miał nadzieję, że nie zemdleje, teraz nie zdążyły jej złapać.
-możemy się udać do kuchni? -zapytała dziewczyna. Milford nie czekał na to co powie matka i ruszył do kuchni. Usiadł na stołku i czekał, aż Anne Marie zbierze potrzebne rzeczy. Wyglądała zjawiskowo -jak anioł stąpający po ziemi. Nie dziwił się sam sobie, że zakochał się w niej, była piękna a do tego bardzo mądra.
-więc co się stało? - z rozmyśleń wyciągnęła go matka
-Bradford …
-pobiłeś się z Księciem Bradfordem? -zapytała matka. Milford zamiast odpowiedzieć patrzał jak klęka przy nim Anne Marie, przyłożyła mu zimny kawałek materiału do twarzy. Milford westchnął, przyszła ulga -to pewnie ze stresu związanego z zaręczynami -Milford odwrócił wzrok od dziewczyny i spojrzał na matkę
-zgadzam się z Tobą matko... to bardzo duży stres -odpowiedział i ponownie spojrzał na Anne Marie
-jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś od tego umarł . Aranżowane małżeństwa są praktykowane od lat-zaśmiała się -Lady Anna będzie dobrą żoną.
-a Ty wyszłaś za ojca, bo musiałaś -zapytał
-nie... chcieliśmy tego oboje
-więc dlaczego?
-bo nie śpieszysz się do tego... jak już mówiłam Anne Marie będzie dobą żoną i matką -odpowiedziała
-pozwól, że powiem Ci że nie oświadczę się Lady Annie. Wybrałem sobie sam partnerkę
-kto to jest?
-dowiesz się, jak inni wszyscy...
-jestem Twoją matką
-tak jesteś i mam nadzieję, że uszanujesz moją decyzję i staniesz po mojej stronie, gdy przedstawię swoją wybrankę.
-oczywiście... możesz powiedzieć przynajmniej jaka jest? -zapytała i usiadła na jednym ze stołków. Milford miał ochotę się śmiać, jego matka siedziała w pomieszczeniu dla służby.
-jest piękna jak poranna rosa -mówiąc patrzał przed siebie. Musiał ze wszystkich sił powstrzymywać się, aby nie spojrzeć na Anne Marie -a jak mówi, to tak jakbym słyszał Anielski Chór. Chodzi tak lekko, że zastanawiam się często czy ona dotyka ziemi. Ma piękne błękitne oczy, aż można się w nich oglądać... a przede wszystkim jest bardzo mądra i nieraz mam wrażenie, że jest mądrzejsza ode mnie -mówiąc to spojrzał na Anne Marie
-a zna etykietę? -wtrąciła matka
-lepiej chyba nawet od Księżny Caroline -roześmiał się -jeśli nasze dzieci będą takie jak ich matka... masz pewność, że będziesz miała najpiękniejsze i najmądrzejsze wnuki na całym świecie.
Milford skończył mówić i zauważył, że ściska nadgarstek Anne Marie -przeprasza... rozmarzyłem się, nie zrobiłem Ci krzywdy?
-zapewniam, że nie Hrabio -Milford wiedział, że fizycznego bólu jej nie sprawił ale po jej oczach zobaczył, że jego przemowa uderzyła ją w samo serce. -Wytrzymaj Anne Marie... jeszcze trochę -krzyczało wszystko w nim. Musiała wytrzymać, dla siebie i dla niego!
-dziękuję Ci -wyszeptał tylko

Caroline praktycznie nie tknęła śniadania. Bradford z samego rana udał się do miasta, nie chciał z nią w ogóle rozmawiać choć jej to wczoraj obiecał. Nie dziwiła mu się wcale, że nie miał ochoty wracać do ich wczorajszej rozmowy, ale ona chciała go tylko przeprosić.
-Pani... przybyła modystka -z zamyślenia wyrwała ją służąca. Caroline z westchnieniem podniosła się z krzesła i ruszyła do małego saloniku, gdzie miała zwyczaj pojmować gości. Na jasnej sofie siedziała młoda dziewczyna a obok niej stała kobieta i wyciągała coś z pudła.
-Pani... -odezwała się starsza kobieta.
-witajcie -odpowiedziała Caroline
-Pani... to moja córka, pomoże mi dziś -Caroline uśmiechnęła się do dziewczyny -Lady jak Pani kazała udałam się do Hrabiego Milforda i ściągnęłam miarę z Lady Anne. Zrobiłam poprawki w sukni -kobieta sięgnęła do pudła i wyciągnęła białą suknię. Caroline złapała się za pierś, to co zobaczyła przerosło ją. Prędzej suknia była nijaka teraz była piękna -podoba się?
-dokonała Pani cudu -Caroline podeszłą do modystki i dotknęła sukni.
-Lady Anne Marie będzie w niej wyglądać pięknie, miała Pani rację Księżno -Caroline nie słuchała kobiety, ciągle wpatrywała się w białą suknię -a i przyszły buciki i maski o które Pani prosiła -modystka położyła suknię na sofie i podeszła do stojących obok pudeł -najpierw pokarzę Pani buciki pasujące do tej sukni -kobieta wyciągnęła białe pantofelki z srebrną kokardą
-są piękne -Caroline przejechała palcem po gładkim materiale
-a to maska -modystka uniosła skrawek białego materiału. To było co pięknego. Caroline uśmiechnęła się na samą myśl o pięknej Anne Marie.
-Pani... przybyła Lady Adime -odezwał się kamerdyner.
-wprowadź ją proszę -Caroline wpatrywała się dalej w białą. Wiedziała, że Anne Marie będzie w niej wyglądała jak królowa, nikt nie będzie jej dorównywał urodą. Nadawała się na żonę dla Milforda, nadawała się na hrabinę.
Caroline akurat odwróciła się, gdy w drzwiach pojawiła się Adime. Miała na sobie znoszoną suknie, mimo tego kwitowała radością.
-księżno -skłoniła się lekko, na co Caroline uśmiechnęła się
-chodź... -Caroline z uśmiechem zachęciła ją dłonią. Adime lekko niepewnie ruszyła w ich stronę -zobacz jak pięknie Madame Givilion przerobiła suknie -Caroline wskazała na leżącą suknie, Adime podeszła do niej i przejechała dłonią po materiale.
-piękna -wyszeptała
-a to dla Pani -modystka wyciągnęła kolejną suknie. Caroline odwróciła się i spojrzała na to co trzymała kobieta i uśmiechnęła się. To było to czego potrzebowała Adime. -proszę przymierzyć -Caroline wpatrywała się jak modystka pomaga Adime włożyć suknie.

Bradford szukał żony wszędzie i znalazł ją saloniku w towarzystwie trzech kobiet. Uchylił lekko drzwi i zobaczył pół nagą Adime. Uśmiechną się, bo tak naprawdę ten widok nie robił na nim wrażenia. Kiedyś oddałby wszystko za jej kawałek nagiego ciała, teraz to nie miało znaczenia. Nie chciał przeszkadzać, więc udał się do swojego gabinetu. Miał na dziś wszystkiego dość, każdy coś od niego chciał. Cały dzień łazili za nim.
W gabinecie też nie zaznał spokoju, ciągle słyszał śmiech kobiet dochodzący z saloniku. Jednym plusem wszystkiego było to, że Caroline pogodziła się z Adime. To było coś lepszego niż spokój.
Do sypialni udał się, gdy już zapadał zmrok, nakazał podać kolacje do swojej sypialni. W pokoju czekała go bardzo miła niespodzianka w osobie jego żony. Caroline leżała na łóżku w skromnej piżamie i zajadała się jego kolacją.
-poczęstuj się -powiedział i podszedł do żony. Przy łóżku zdjął ubranie i położył się obok niej.
-bardzo miło z Twojej strony -odpowiedziała Caroline. Bradford zaśmiał się i odłożył tacę z kolacją na bok.
Caroline westchnęła i położyła się na brzuchu. Bradford zaczął delikatnie gładzić jej plecy. Jego oddech na plecach wywoływał u niej dreszcze. Jego palce powoli przebiegały po kręgosłupie, aż do miejsca gdzie się kończył. Na chwilę się zawahał, po czym delikatnie zaczął gładzić wzbierające między jej udami ciepło.
Jego usta znaczyły gorący ślad po jej kręgosłupie, gdy nadal jego palce ją gładziły , sprawiały, że była coraz bardziej wilgotna i rozpalona z pożądania. Nie była już w stanie ukrywać targających nią dreszczy.
Jego palce wciąż w nią wchodziły, myślała, że z nadmiaru tej rozkoszy postrada zmysły. Wyprężyła się w jego stronę, szukając spełnienia.
-Markus...-wyjęczała jego imię, prosząc i żądając zarazem. Bradford przesunął się i uklęknął między jej nogami.
-chcę usłyszeć jak mówisz, że tego pragniesz -zażądał ochrypłym głosem
-pragnę Cię Markusie -szepnęła -pragnę, teraz!
-a ja pragnę Ciebie Caroline -mruknął. Jego dłonie trzymały mocno jej biodra i wszedł w nią jednym potężnym ruchem. Szeptał jej do ucha czułe słówka i błagał ją aby przyjęła to co jej dawał. Gdy ponownie wykrzyknęła jego imię osiągnęła spełnienie. Chwilę potem Bradford opadł obok niej, przyciągając ją do siebie i tuląc.
-kocham Cię... -Caroline milczała, to co chciała mu powiedzieć kazało jej wszystko przemilczeć. Musiała chwilę odpocząć, aby móc mu przekazać taką wiadomość. Wiedziała, że wywoła to kłótnie, więc chciała jeszcze pobyć w ramionach męża.

Anne Marie leżała w jednym z pokoi gościnnych i wpatrywała się w sufit. Nie był tu dla niej miejsca, serce jej krwawiło na samą myśl, że jej ukochany weźmie sobie inną kobietę. Z takim oddaniem ostatniej nocy mówił o swojej wybrance. Anne próbowała nie dać po sobie poznać jak bolały ją jego słowa, ale nie za dobrze jej to wychodziło.
Dlaczego musiała oddać serce akurat jemu, obróciła się na bok i nagle jedna myśl przyszła jej do głowy. Kochała Milforda całym sercem, więc musiała to zrobić. Okryła się płótnem i ruszyła w stronę sypialni Milforda. Anne Marie zatrzymała się przy drzwiach sypialni, paliło się w niej światło. Dziewczyna wzięła kilka głębszych oddechów i zapukała.
-proszę -odpowiedział jej męski głos. Anne otworzyła lekko drzwi i weszła do środka. Milford siedział w fotelu przed kominkiem, gdy ją zobaczył szybko wstał -Anne Marie? -zapytał ze zdziwieniem. Anne Marie wiedziała, że to głupi pomysł ale jedno było pewnie, mogła oddać swój wianek tylko osobie, którą kochała. Jeszcze raz wzięła głęboki wdech i ściągnęła z siebie skrawek materiału wraz z piżamą i stanęła naga przed Milfordem.

Milford o mało nie dostał zawału, gdy Anne Marie stanęła przed nim naga. Musiał złapać się oparcia fotela aby nie upaść. Chwilę mu zajęło to aby obudzić się z tego amoku. Szybko przetarł twarz dłońmi i podszedł do dziewczyny, uklęknął aby podnieść jej okrycie. Akurat jego wzrok znalazł się na poziomie ciemnego trójkącika i zaschło mu w gardle. Spojrzał do góry i zobaczył wpatrujące się w niego niepewne oczy. Milford przejechał delikatnie dłonią po jej udach.
-wiesz o co mnie prosisz? -zapytał, a ona odpowiedziała mu skinięciem głowy. Milford podniósł się z kolan i stanął przed Anne, złapał jej twarz w swoje dłonie i przyciągnął ją do swoich ust. Wiedział, że nie może wziąć tego co mu dawała, nie teraz, ale mógł dać jej znikomą część tego co ofiaruje jej potem.
Lekkim pchnięciem popchał ją na łóżko i uklęknął między jej udami. Przejechał leciutko po wilgotnym trójkąciku, zrobił to samo językiem. Usłyszał jak dziewczyna wciąga powietrze. Doprowadzi ją kilka razy do spełnienia i ją odprawi. Niech go znienawidzi, przynajmniej będzie go przez kilka dni unikać, co da mu chwilę na oczyszczenie umysłu. Ta kobieta doprowadzała go do zwodu samą swoją obecnością.
Patrzał na nią jak usypia. Jego przyjaciel napierał mu na spodnie. Miał ochotę wyjść na dwór i przewietrzyć się, ale musiał najpierw zanieść Anne Marie do jej pokoju. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że ona dziś tu była.
Przykrył ją jej koszulą i uchylił drzwi, wyszedł na korytarz i po cichu ruszył w stronę pokoi dla gości. Nie będzie mógł sobie jej jutro w oczy. Głupi był, mógł jej odmówić.

Caroline stała w sypialni i czekała, aż obudzi się Bradford. Musiała to mu dziś powiedzieć, za długo to się ciągnie.
-co tak chodzisz? -usłyszała głos Bradforda, odwróciła się w jego stronę.
-musimy porozmawiać -wyszeptała i podeszła do łóżka
-już tak z rana? -z uśmiechem zapytał Bradford. Po Caroline przeszedł dreszcz, musiała zakłócić teraz ten spokój.
-Bradford ja muszę wszystko przemyśleć....
-a co dokładnie kochanie? -Caroline usiadła na łóżku i wzięła kilka głębokich wdechów
-muszę przemyśleć... nas -wstała -muszę wyjechać na kilka dni -Bradford wstał szybko z łóżka
-o czym Ty mówisz Caroline?
-Markus... ostatnie dni dały mi w kość, muszę odpocząć... -wyszeptała
-żartujesz sobie, prawda? -zapytał podchodząc do niej
-nie Bradford... kochasz mnie, a jakoś tego nie czuję! -krzyknęła
-Caroline... nie miałem...
-odchodzę Bradford... a teraz proszę wyjdź -wyszeptała -zobaczymy się na balu... przepraszam -Bradford uderzył pięścią w sekretarzyk
-dobrze... za miastem mamy chatę, możesz zabrać stąd co chcesz... żegnaj -wychodząc zatrzasnął za sobą drzwi.
Caroline upadła na kolana i zapłakała. To nie mogło się tak skończyć, wstała i podeszła do drzwi dzielących ich sypialnie. Nacisnęła klamkę, drzwi były zamknięte.

Milford wrócił do rezydencji zawiadomiony przez Bradforda. Sam nie wiedział czego ma się spodziewać, ale tego że zobaczy przyjaciela znowu złego jak tamtego dnia, gdy Adime odeszła z Vincentym, nawet nie przyszło mu to do głowy.
-Brad co się dzieje? -zapytał
-Caroline odeszła...
-poważnie?! -Milford podszedł do przyjaciela
-dziś rano...
-gdzie?
-do Chaty...
-gdzie?! -Milford myślał, że się przesłyszał. Chata była oddalona o parę mil od miasta, a do tego nie zamieszkała. Zimne i brudne mury, nawet szczury nie chciały tam mieszkać.
-do Chaty! Wyobrażasz sobie to? -zapytał ze zdziwieniem
-zaraz zawołam Anne Marie... porozmawia z nią i …
-zabrała ją ze sobą -Milford powoli przetwarzał to co powiedział Bradford. Nie wierzył w to co słyszał.
-co zrobiła? -zapytał
-zabrała Anne Marie ze sobą -odpowiedział
-zabiję ją...! -krzyknął. Milforda ogarnęła złość. -jak ona mogła ją teraz zabrać!
-obiecała, że wróci na bal -miał ochotę umrzeć.

Podróż do Chaty Bradforda zajęła ponad pięć godzin. Mijając kolejne wzgórza Caroline modliła się aby naprawdę to było ich tymczasowe zamieszkanie. Może ta rozłąka będzie warta bólu. Może tak zatęskni za nią, żeby zdać sobie sprawę z tego, że -kocham Cię- to nie tylko puste słowa.
Westchnęła, próżne nadzieje -pomyślała, gdy w końcu jej oczom ukazała się Chata Bradforda. Była tak naprawdę podobna do twierdzy. Wyglądała zimno, wznosiła się na nagim wzgórzu. Wokół nie rosło ani jedno drzewo i nic nie łagodziło ponurego i surowego krajobrazu.
Bliższe, spojrzenie na jej nowy dom wcale nie dodawało mu uroku. Potężny, piętrowy dom był zbudowany z kamienia, więc pewnie tylko dla tego jeszcze się nie rozpadła.
-Dobry Boże, brakuje tu tylko fosy i mchu na murach -wyszeptała Caroline do Anne Marie. Dziewczyna szła obok Caroline z szeroko otwartymi oczami- nie musisz tu zostać ze mną... zrozumiem jak będziesz chciała wrócić do rezydencji Milforda.
-mamy tu sporo roboty -odpowiedziała Anne Marie. Caroline odwróciła się i zobaczyła uśmiechającą się dziewczynę -przydam Ci się tu bardziej niż Milfordowi
-cóż, w takim razie zobaczmy co nas czeka w środku -odparła z westchnieniem Caroline.
Drzwi były zamknięte i Gabriel musiał się nie mało natrudzić za nim je otworzył. Spaczone przez wilgoć i czas, zaskrzypiały żałośnie.
Hol był ciemny i ponury, miał kamienną podłogę i otynkowane ściany, pokryte grubą warstwą kurzu. Na piętro prowadziły kręte schody, ich poręcz była powyginana przez wilgoć. Odstawała tak, że wyglądała jakby miała zaraz odpaść.
Po prawej stronie znajdowała się sypialnia, Caroline podeszła do stojącego stołu stojącego na środku ciemnego pokoju. Popatrzała na okna zasłonięte ciężkimi zasłonami w kolorze czerwieni, teraz od kurzu były szare.
-staram się sobie wyobrazić jak to będzie wyglądało jak już to posprzątamy -Caroline zwróciła się Anne Marie

Anne Marie stała i patrzała się ze zdziwieniem na Caroline. Przechodziły ją dreszcze na samą myśl, że ma tu zostać, ale dla Caroline zrobi wszystko.
-wiosną ten pokój z pewnością wygląda uroczo -zauważyła Caroline -Gdyby zasadzić rośliny w ogrodzie...
-chyba nie zamierzasz zostać tu aż tak długo -Anne Marie nie potrafiła ukryć przerażenia w głosie -czy chcesz już wracać do domu?
-porządki zaczniemy od jadalni -no jeśli nie pozabijamy się na tych schodach -Caroline wskazała kręte schody. Będziesz musiała iść do wioski i poszukać kogoś do pomocy -wyszeptała Caroline
Anne Marie wróciła późnym popołudniem do Chaty Bradforda z dwunastką pomocników. Mimo zapewnień Caroline, wszyscy zaczęli porządki od trzech sypialni.
Gdy sypialnie były odkurzone i wyszorowane było już nad ranem. Słońce właśnie wschodziło, gdy Anne Marie padła ze zmęczenia na łóżko. Śniła o tym co dał jej zeszłej nocy Milfold za nim zniknął, sam nic nie wziął w zamian co bardzo zdziwiło ją. Mimo wszystko nadal była dziewicą, ale znała smak rozkoszy.

Caroline wstała z samego rana i wzięła się do pracy. Wyczyściła mebelki w gabinecie i w kuchni, popołudniem zjawiły się pomoc z wioski. Caroline zrobiła listę najpotrzebniejszych rzeczy i posłała jedną z pokojówek do wioski.
Po czterech dniach tyrania od rana do wieczora Chata błyszczała. Caroline uśmiechnęła się, bo wreszcie miała czas aby pokazać Anne Marie jej suknie.
-Caroline wzywałaś mnie -odezwała się Anne Marie
wejdź... mam coś dla Ciebie -wskazała na leżącą w rogu suknie -przymierz ją proszę. Anne Marie z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w leżącą suknie
-nie mogę -wyszeptała
-nalegam... -powiedziała Caroline popychając Anne Marie w kierunku.
Caroline stała i patrzała jak jedna z pokojówek pomaga Anne Marie ubrać suknię. Caroline miała rację, gdy mówiła że to suknia dla jej przyjaciółki. Chciała powiedzieć, że spodoba się Milfordowi, ale wiedziała, że nie może.

Bradford siedział już trzeci dzień w swoim pokoju, nie wychodził nie jadł. Był największym głupcem jakiego stworzyła matka ziemia. Przez złamane serce postępował jak idiota, myślał że wystarczy kocham Cię, ale tak naprawdę nie liczyły się słowa a czyny. Nie mógł czekać do jutra, aby zobaczyć żonę. Spojrzał na zegar dochodziła ósma wieczorem. Zebrał się szybko i ruszył do Milforda.
-Milford, chcę abyś pojechał ze mną... -powiedział do przyjaciela, gdy ten już się zjawił
-chcesz przeprosić Caroline? -zapytał Milford
-a niby dlaczego sądzisz, że to ja ją przeproszę -zapytał Bradford szczerząc zęby w uśmiechu
-bo chociaż jesteś okropnie uparty, mój przyjacielu, nie jesteś jednak głupcem -odparł Milford, a Bradford odpowiedział mu kiwając głowa
-Nawet na kolanach jeśli to okaże się konieczne -Bradford zaśmiał się na widok zdziwionej miny przyjaciela -o co chodzi przyjacielu? Myślałem, że znudziło Ci się pocieszanie mnie.
-dobra przyznaję się -Bradford stwierdził, że Milford miał wyjątkowo niemądry wyraz twarzy -ale Brad, nie możesz też przesadzać. Jeśli raz padniesz przed nią na kolana, pozostaniesz na kolanach do końca życia.
-trudno, jej się to należy... sam to zrozumiesz, gdy Anne Marie... -przerwał ze śmiechem
-Mimo, że zabrała mi Anne Marie to ją kocham...
-ja też ją kocham...
-nie mów mi tego stary, tylko jej...
-powiedziałbym jakbyś się tak nie guzdrał -odpowiedział Bradfordem

Prawie nie odzywali się do siebie w trakcie jazdy, jechali na skróty oszczędzając ponad godzinę jazdy. Milford zauważył, że z każdą milą Bradford ma coraz lepszy humor. Musiał się komuś wygadać, a tą osobą mógł być tylko Bradford
-Anne Marie do mnie przyszła w nocy... -powiedział
-co chciała? -zapytał Bradford
-przyszła naga -Bradford zatrzymał konia
-nie mów tylko, że...
-nie... dogodziłem jej i zaniosłem ją do jej łóżka -wymamrotał Milford
-to dobrze...
-musiałem się wygadać
-rozmawialiście?
-nie, wyjechała -usłyszał westchnienie Bradforda – a raczej Twoja żona ją wywiozła
-a rano?
-hmmm... uciekłem -wymamrotał Milford. Bradford roześmiał się.

Zbliżała się druga nad ranem, gdy dotarli do ponurej chaty. Zapukali głośno i czekali aż ktoś im otworzy. Przez malutkie szyby zobaczyli zbliżające się światło. W drzwiach stanęła Caroline z potężnym mężczyzną.
-Henryku możesz już odejść, Książę Pan przybył -powiedziała cienkim głosikiem Caroline. Służący odszedł, zabierając ze sobą Milforda. Bradford patrzał na Caroline -chodź... już późno -wyszeptała. Szli po krętych schodach, Bradford modlił się o to, żeby nie pękły pod jego ciężarem.
Bradford miał ochotę się śmiać, ostatnim razem jak tu był o mało nie zaplątał się w pajęczynach. Schody skrzypiały pod ich stopami, Bradford zacisnął zęby aby nie wydać z siebie żadnego słowa.
W sypialni panował przyjemny chłód, w kominku palił się jeszcze ogień jakby Caroline nie spała tylko na coś czekała, a może cały czas czekała na niego. A on głupi zwlekał tyle czasu. Stanął przy kominku i spojrzał na żonę.
-odeszłaś... -wyszeptał
-musiała -odpowiedziała, patrząc na niego
-mimo to, że wiesz że Cię kocham -odpowiedział zaciskając pięści. Nawet nie wiedział dlaczego ogarnia go złość...

-mówisz mi, że mnie kochasz a nawet nie potrafisz mi tego okazać! Mam wrażenia, że mówisz to tylko aby mnie zbyć! -krzyknęła ze złością
-kocham Cię i to nie jest jakiś tam kaprys z mojej strony! Ciągle ostatnio masz o wszystko pretensje! -krzyknął Bradford
-pretensje? Mam dość -Caroline odwróciła się od niego i weszła do łóżka, przykryła się kołdrą i odwróciła na bok, jak najdalej od niego.
-bądź tak miły i wyjdź z mojej sypialni -powiedziała. Trzasła się z zimna i rozpaczy, doskonale zdała sobie sprawę z tego, że niedługo straci nad sobą kontrolę i zacznie głośno łkać. Musiała zostać sama ze swoim smutkiem.
-że co mam zrobić? -zapytał
-to Ty chciałeś, abyśmy mieli osobne sypialnie, więc bądź tak miły i wynoś się z mojego pokoju. Nie chcę, abyś spał obok mnie. Nie pozwolę Ci na to!
-nie pozwolisz? Ty mi nie pozwolisz? -jego ryk uciszył Caroline. Jego twarz pokazywała całą złość, ale to dla mniej już nie miało znaczenia -nikt nigdy się do mnie tak nie zwracał. Nikt! Rozumiesz Caroline?
Podszedł do łóżka, rozbierając się po drodze. Caroline przekręciła się na brzuch, odwracając twarz w drugą stronę. Poczuła jak odsuwa kołdrę i kładzie się na łóżku. Ściągnął z niej koszulę, najpierw obsunął ją z jej ramion, potem z jej bioder a na koniec zsunął ją z jej nóg.
Wstrzymując oddech czekała na jakikolwiek atak, który nie nastąpił. Poczuła za to wargi Bradforda lekko muskające jej kark.
-nie życzę sobie, żebyś mnie dotykał -szepnęła w poduszkę
-nic z tego -odpowiedział, jego głos zabrzmiał bardzo stanowczo.
Caroline przekręciła się na łóżku z taką siłą, że odepchnęła go na bok. Ich twarze znajdowały się zaledwie parę centymetrów od siebie. Patrzyli sonie w oczy i pochłaniali swój gniew . Caroline odezwała się pierwsza.
-być może dla Księcia Bradforda to czego sobie życzę jest bez znaczenia, ale w tym łóżku jesteś moim mężem i Twoja władza ani pieniądze nic tu nie znaczą. Cały świat może być pod władzą księcia Bradforda, ale ja nigdy nie będę pod władzą mojego męża! Przyjdź do mnie jako Markus Jeremi Berton! mój mąż, który mnie kocha, a nie jako książę Bradford, władca, któremu wydaje się że mnie kocha!

Bradford westchnął. On był Księciem Bradfordem, nosił tytuł jak drugą skórę, a ona mu każe tak po prostu ją zrzucić... ale po to tu przyjechał. Wstał i ruszył do przeciwnych drzwi, które powinny prowadzić do jego sypialni. Otworzył drzwi i stanął jak wryty. Sypialnia była pusta i zakurzona. Bradford przeczesał sobie włosy dłonią i miał ochotę się roześmiać. A to go urządziła jego kochana żona.
-a to, gdzie mam niby spać kochanie? -zapytał
-zapomniałam powiedzieć, że tylko ta sypialnia jest urządzona …
-więc wyrzucając mnie z swojej sypialni, gdzie chciałaś mnie wysłać?
-może idź do stajni i prześpij się z swoim koniem -odpowiedziała
Bradford uśmiechnął się. Zaraz jej pokaże swoją miłość. Podszedł do łóżka i odkrył kołdrę, jego oczom ukazała się naga sylwetka żony. Wziął głęboki wdech i podniósł żonę z łóżka. Ruszył w stronę drzwi do jego sypialni.
-co Ty robisz? -zapytała. Bradford nie odpowiedział, otworzył drzwi i postawił Caroline za drzwiami -co Ty wyprawiasz?! -krzyknęła
-kazałaś mi się wynieść z Twojego pokoju, więc się wyniosłem -odpowiedział szczerząc zęby w uśmiechu. Caroline złożyła ręce zakrywając w ten sposób nagie piersi i patrzała na niego ze złością. Chwilę potem Bradford usłyszał jej śmiech. Sam też się roześmiał.
Gdy dojrzał wannę w rogu sypialni, przestał się śmiać i przypomniał sobie, że po tak długiej podroży pokrywa go gruba warstwa kurzu i pachnie koniem.
-najpierw to, co najważniejsze, kochanie -westchnął. Otworzył drzwi i zawołam głośno, aby przyniesiono gorącą wodę.
-a jak śpią? -zapytała Caroline, stojąc dalej w zakurzonym pokoju.
-to już nie śpią, a poza tym Milford zapewne już moczy tyłek, więc trochę się z nami podzieli wodą -odpowiedział z uśmiechem – a poza tym wyglądasz okropnie! Jesteś blada, masz rozczochrane włosy, a tak koszula nocna, w której Cię zastałem? Wyglądałaś jakbyś wczoraj w niej umarła. Dobrze, że już jej nie ma i nie straszysz -uśmiechnął się do niej. -a poza tym jesteś już przygotowana do kąpieli
-to znaczy, że zapraszasz mnie do swojej sypialni Książę? -zapytał
-nie... jesteś u siebie -odpowiedział i patrzał jak Caroline wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi.
-od dawna nie widziałam Cię w tak dobrym humorze -szepnęła
-bo, gdy jestem przy Tobie świat robi się piękniejszy -uśmiechnął się szczerząc zęby
-Bradford, bądź przez chwilę poważny! Jest coś co muszę z Tobą omówić...
Przerwało jej pukanie do drzwi. Bradford rzuciła Caroline koc, aby się okryła i otworzył drzwi. Zobaczył dwóch mężczyzn z wiadrami, obejrzał się za ramie aby zobaczyć, czy Caroline doprowadziła się do porządku i wpuścił ich do środka. Wyciągnął wannę z kąta i ustawił ją obok kominka. Podrzucił drewno i poczekał, aż mężczyźni napełnią wodą wannę.
Bradford rozebrał się do naga i spojrzał na Caroline, która oblała się rumieńcem. Bradford zaśmiał się na widok jej rumieńca. Podszedł do niej i zdjął z niej koc, podprowadził do wanny. Podniósł ją i walcząc ze wzrastającym pożądaniem usiadł w wannie, z nią na kolanach.
-czerwienisz się jak panienka żono -uśmiechnął się -umyj mnie -mówiąc to podał jej mydło. Caroline zaczęła mydlić mu pierś. Bradford zamknął oczy i się odprężył, żadne z nich nie odezwało się ani słowem, aż do momentu gdy Caroline zgubiła mydło.
-powinieneś wstać -wyszeptała
nie wydaje mi się, bym mógł wstać -powiedział Bradford. Żona nadal wpatrywała się w jego pierś i w końcu zmusił ją, by spojrzała na niego -wiesz, że znowu mi to robisz? -zapytał ochryple
-co robię? -wyszeptała Caroline
-sprawiasz, że jestem nieprzytomny z pożądania. Tym razem chciałem być delikatny i zapytać za im Cię dotknę...
-jeżeli zaraz mnie nie pocałujesz, chyba umrę -szepnęła i objęła go za szyję ramionami i przyciągnęła jego głowę do siebie
Bradford chciał robić wszystko powoli, więc obdarzył ją drażniącym, powierzchownym pocałunkiem, ale jego żona była zniecierpliwiona. Przegryzła jego dolną wargę, co sprawiło że stracił nad sobą kontrolę.
Ich języki złączyły się, a on obracał ją tak długo, aż usiadła obejmując jego biodra udami. Jej piersi doprowadzały go do szaleństwa, cały czas ocierając się o niego. Nie potrafił się powstrzymać przed całowaniem i dotykaniem jej. Caroline przywarła do niego.
-Markusie!
Bradford wiedział, że to było żądanie. Wchodził w nią raz za razem, a Caroline wyprężyła się znajdując spełnienie. Opadła na niego, jego serce waliło, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi.
-zapomniałam, że cały czas jesteśmy w wannie -zaśmiała się i położyła głowę na piersi Bradforda -Kocham Cię, Bradford
-nigdy mi się nie znudzi słuchać tego -szepnął w odpowiedzi

Caroline tylko przytaknęła. A potem rozpłakała się i to jak małe dziecko. Bradford głaskał ją po plecach, gdy już przestała, odezwał się
-Caroline, posłuchaj mnie.
-nie -odparła -to Ty mnie posłuchaj. Rozumiem, że nie potrafisz mnie tak pokochać jak ja Ciebie, wiem że byłam niecierpliwa i zbyt wymagająca -wypowiedziała ze szlochem -nie miałeś jeszcze okazji poznać się, że istnieją jednak uczciwe kobiety. Postanowiłam, że dam Ci spokój i zadowolę się tym, że w jakimś stopniu mnie kochasz -miała nadzieję, że jej przemowa zrobi wrażenie na Bradfordzie, a on siedział i wpatrywał się w nią.
-to szlachetne z Twojej strony...
-postanowiłam to zaakceptować
-a jak długo masz zamiar być cierpliwa, kochanie? -zapytał z uśmiechnął
-nie wiem o co Ci chodzi Bradfordzie -odparła -myślałam, że spodoba Ci się to co powiedziałam a Ty się śmiejesz. Co ja mam niby o tym wszystkim myśleć? -podniosła się i wyszła z wanny, używając jego brzucha jako stopnia. Z satysfakcją usłyszała jęk protestu –i dobrze Ci tak, masz nauczkę za to , że jesteś taki arogancki. Jesteś szczęśliwy, bo ktoś Ci doniósł, że jednak wracam do domu? -w jej głosie można było dostrzec zniecierpliwienie
-jestem szczęśliwy, bo dopiero się kochałem z moją żoną -powiedział z uśmiechem.
-w moim ciele nie ma nawet maleńkiej cząstki, która będzie Ci posłuszna -Caroline wyłowiła mydło z wody i zaczęła znowu myć Bradforda -Oczywiście, chyba że dałam moje słowo. Wtedy jestem posłuszna nakazowi, aby go dotrzymać. Myślisz, że wygrałeś co ?

Bradford nie był pewien, czy ona zdała sobie sprawę z tego, co robi. Najwidoczniej myła go zupełnie odruchowo, będąc myślami gdzieś daleko.
-myślę, że moja skóra jest już wystarczająco wygarbowana -zauważył -czy już skończyłaś mnie przepraszać za to, że wyjechałaś, czy masz jeszcze coś w zanadrzu.
-nie przepraszam Cię o nie mam zamiaru tego robić. Kiedy wreszcie wbijesz sobie to do głowy?
-w takim razie przyszłą pora na mnie -powiedział Bradford -przepraszam, Caroline. Wiem, ze nie było ci łatwo mnie kochać i że sprawiałem Ci dużo bólu. Moim jedynym wytłumaczeniem jest to, że bardzo Cię kocham i przez to zachowywałem się jak głupiec -Bradford wyszedł z wanny i podszedł do łóżka -usiądźmy -ja nas zaręczali nie miałam nic do gadania, dlatego się buntowałem. Kochałem jednak ojca i przyrzekłem mu, że dotrzymam przysięgi. Wiesz, że nasze małżeństwo miało być transakcją. Nie potrzebowałem tytułu Twojego ojca, więc gdy pewnego dnia w domu pojawiła się nowa piękna służąca, Adime, byłem wstanie zrobić wszystko aby jednak nie dotrzymać danego słowa. A że ona była jak cudowny wiosenny powiew w naszym zimnym domu, dlatego pewnie zwróciłem na nią uwagę. Vincentego dawno już zabrakło i nie miałem nikogo z kim mógłbym pogadać, a ona mnie wysłuchiwała. Spotykaliśmy się po nocach i rozmawialiśmy aż do rana. Później patrzyliśmy na siebie zaspanymi oczami i uśmiechaliśmy się do siebie. Zakochałem się i zapomniałem o Tobie -spojrzał na żonę -zwierzyłem się bratu wreszcie. Dzień później dowiedziałem się, że uciekł z Adime. Serce mi pękło, a dokładniej coś we mnie umarło. Znienawidziłem ich oboje. Brata za to, że zabrał mi moją miłość a ją za to, że złamała mi serce. Ona była moją pierwszą... -przerwał -gdy ojciec umarł i wszystko spadło na mnie, postanowiłem ich odnaleźć, nie zajęło mi to dużo czasu. Zobaczyłem ich i zrozumiałem, że mimo mojej nienawiści nie mogę zepsuć ich szczęścia -wyszeptał -rozmawiałem z Adime, powiedziała mi, że kochała nas oboje, ale ta jedna noc uświadomiła jej, że kocha bardziej Vincentego i dlatego z nim uciekła. -Bradford złapał Caroline za dłoń i pocałował ją -tak naprawdę kochałem was obie, ale mi wystarczył jedno spojrzenie na Ciebie aby wiedzieć, że to Ciebie kocham. Ożeniłem się z Tobą dlatego, że Cię chciałem a nie to, że musiałem. Kocham Cię Caroline i dziękuję codziennie Bogu, że jesteś przy mnie. -uśmiechnął się i zobaczył łzy w oczach Caroline
-ufasz mi? -zapytała
-lepiej, żeby tak było, bo inaczej się zabiję -powiedział z uśmiechem. Oparł brodę na jej głowie i wdychał jej niezwykły zapach -pachniesz jak róża
-Ty też -odpowiedziała -bo umyliśmy się moim mydłem -przynajmniej nie pachniesz jak swój koń.
-dziękuję Ci bardzo -zaśmiał się
-kiedy tak naprawdę do Ciebie dotarło, że mnie kochasz?
-wiesz co byłaś jak drzazga pod paznokciem, ciągle mnie wkurzałaś...
-aleś Ty romantyczny -zaśmiała się Caroline
-pamiętasz tamten dzień, gdy zemdlałaś? Patrzałem jak padasz i o mało serce mi nie pękło. A później gdy leżałaś przyśnił mi się sen, w którym mówię Ci że Cię kocham. To było wtedy, gdy zacząłem się dusić...
-to znaczy, że miłość do mnie Cię udusiła? Dlaczego mi tego wtedy nie powiedziałeś?
-nie byłem pewny do końca, ale w końcu Ci powiedziałem -uśmiechnął się szeroko
-za miło to nie wyglądało...
-zdenerwowałaś mnie....
-wiem przepraszam... -wyszeptała -jest jeszcze coś
-jutro, dziś chce się nacieszyć moją piękną żoną
Powiedział jej znowu jak bardzo ją kocha i znowu się z nią kochał. Tym razem rozniecił jej rozkosz powoli i umiejętnie, dokładnie wiedząc, gdzie i jak jej dać największą przyjemność, o której marzył przez te ostatnie noce bez niej.

Milford ociągając się ruszył w stronę kuchni, ciepła kąpiel podwyższyła jego apetyt. Był jednak taki senny, że ledwo szedł. W kuchni zastał Anne Marie, co podziałało na niego jak kubeł zimnej wody. Serce zaczęło mu bić szybciej, a krew zawrzała, wspomnienie ostatniej nocy powróciło do żywych -jego Anne Marie.
Gdy już go ujrzała otworzyła szeroko oczy, Milford nie wiedział czy to był przejaw strachu czy zdziwienia. Czuł się jakby w transie, ruszył w jej stronę. Miał ochotę ją pochwycić w ramiona i dać kres wszystkim przygotowaniom do balu, chciał jej wszystko powiedzieć, chciał aby ona go kochała tak jak on kocha ją. Była na wyciągnięcie ręki gdy usłyszał cichutki głos.
-miło Cię... -przerwała i zakryła dłonią usta -raczej miło widzieć hrabiego -skłoniła się, a Milford uśmiechnął się
-wolałem jednak Cię niż hrabiego -Anne Marie skinęła głową -mogłabyś mi pomóc?
-tak oczywiście... coś się stało? -zapytała. Milford położył dłoń na brzuchu
-długą mieliśmy podróż i zgłodniałem -uśmiechnął się -niestety nie orientuję się w tej kuchni. Wiesz mi, jak ostatnio tu byłem... można było zostać pożywieniem dla pająków
-tak racja, był tu wielki nie ład. Usiądź proszę, a ja coś zrobię...
Milford patrzał na Anne Marie, musiał ją przeprosić. Przecież obudziła się w swoim pokoju, bez słów jego pożegnania.
-Anne Marie musimy porozmawiać...
-o czym? -zapytała nie odwracając się do niego
-o tamtej nocy -Milford zauważył, że znieruchomiała -przepraszam...
-nie trzeba -mówiąc to odwróciła się. Milford wstał i podszedł do niej
-trzeba... -wyszeptał i ze wszystkich sił próbował powstrzymać się, aby nie chwycić jej w ramiona
-dobrze, tylko dlaczego nie chciałeś się ze mną kochać? -zapytała się lekko czerwieniąc
-zrozum... nie chcę, abyś została moją kochanką -chcę, abyś była moją żoną, dodał w myślach -teraz ani nigdy, bo... -przerwał
-bo co Milfordzie?! -krzyknęła i wybiegła z kuchni
-to nie tak....! -westchnął. Głupi był.

Anne Marie weszła do kuchni i miała ochotę kogoś zabić. Milford wczoraj dał jej do zrozumienia, że jest mu obojętna. Nawet odrzucił ją jako swoją kochankę. Westchnęła. W kuchni zastała młodą dziewczynę, pomocnicę kucharki, której dziś miało nie być, przygotowywała śniadanie dla kogoś.
-witaj...
-Panienko -wyszeptała dziewczynę
-dla kogo tak od rana pichcisz? -zapytała Anne Marie z uśmiechem
-dla hrabiego Milforda -odpowiedziała, a Anne Marie uśmiech zszedł z twarzy, ale podeszła do dziewczyny i powiedziała
-daj ja to zrobię
-Panienka nie może, to moja zadanie -Anne Marie spojrzała na dziewczynę. Wszyscy służący zwracali się do niej z szacunkiem, jak do Pani tego domu. Jakby dowiedzieli się prawdy, to nawet by jej herbaty nie chcieli podać. Przecież sama była służącą. Przez Caroline poczuła się jak ktoś z wyższych sfer.
-Alicjo... daj spokój. Idź się jeszcze połóż. Henryk już dawno rozpalił w kominkach i przy tym czuwa. Więc idź się jeszcze położyć, ważne jest abyś była wypoczęta, a nocna wizyta postawiła wszystkich na nogi. -dziewczyna przez chwilę wahała się, ale jednak odeszła. Anne Marie stała nad tacą dla Milforda i miała ochotę wyrzucić wszystko i zanieść mu tylko jedna przypaloną grzankę.

Bradford za nim otworzył oczy na dobre, sprawdził czy wczorajsza noc nie była snem. Caroline leżała naga wtulona w niego. Jej ciało doprowadzało go do szaleństwa, ale musiał jej dać się wyspać.
Wstał po cichu, ubrał się i ruszył w stronę kuchni. Po drodze z podziwem patrzał na to co tu zrobiła jego żona. Nigdzie nie było ani grama kurzu. Jego żona była cudotwórcą, ta chata nigdy tak dobrze nie wyglądała, nawet za czasów gdy cieszyła się użytecznością. Chata była używana jako chata myśliwska, każdy kto interesował się polowaniem, musiał odwiedzić Chatę Bradforda (jego pradziadka).
W kuchni zastał Anne Marie stojącą nad tacą z jedzeniem. Stała i wpatrywała się w nią jakby miała zaraz ją wyrzucić.
-Anne Marie... -wyszeptał
-Książę... -wyszeptała zdziwiona
-widzę, że wstajesz rano -uśmiechnął się do dziewczyny
-to mój obowiązek -odpowiedziała
-daj spokój Anne Marie w tym domu czuj się jak gość -powiedział podchodząc do stołu -dla kogo tak wcześnie robisz śniadanie? -zapytał
-dla hrabiego Milforda -Bradford miał ochotę się roześmiać. Położył dłoń na ustach, aby ukryć drganie ust.
-aż to drań... ma tak dobrze -Bradford patrzał jak Anne Marie zasznurowała usta.
-gościom trzeba dogodzić -wycedziła przez zęby
-jak idziemy tym tropem... to może mogłabyś mi pomóc. Chciałbym zrobić Caroline śniadanie -dziewczynie na samo brzmienie imienia jego żony wyszedł uśmiech na twarzy.
-oczywiście... tylko to zaniosę.

Caroline przeciągnęła się i uśmiechnęła. Dawno tak dobrze nie spała. Odwróciła się w stronę, gdzie miał leżeć Bradford. Ujrzała go wpatrującego się w nią z uśmiechem.
-długo nie śpisz? -zapytała
-wystarczająco za krótko -odpowiedział
-krótko? -Caroline zapytała zdziwiona
-oczywiście, zawsze będzie mi za krótko aby patrzeć na Ciebie -mówiąc to wstał.
-gdzie się wybierasz?
-mam coś dla Ciebie -Caroline dopiero wtedy zauważyła tacę stojącą na szafce. Uśmiechnęła się
-nie słyszałam kiedy przynieśli śniadanie -wyszeptała
-bo to ja przyniosłem -usiadł obok Caroline
-i powiedz mi, że sam zrobiłeś je. -roześmiała się -nigdy nie uwierzę, że Książę Bradford chodził po kuchni i robił mi śniadanie -Caroline patrzała jak na twarzy męża pojawia się szeroki uśmiecha
-a widzisz, chodziłem po kuchni i robiłem śniadanie dla mojej ukochanej -Caroline spojrzała podejrzanie na męża -no dobra Anne Marie mi pomogła
-wstała tak wcześnie -mówiąc to wzięła grzankę, posmarowała ją masłem i podała ją Bradfordowi.
-robiła śniadanie dla Milforda
-to dobrze -Caroline spojrzała na męża i włożyła na swoją grzankę dżem
-no nie wiem czy dobrze, bo po jej minie było widać, że najlepiej dodałaby do jego śniadania trutki, pokłócili się pewnie -wyszeptał Bradford
-dlaczego? -Caroline odłożyła jedzenie
-zrozum ich, tak bardzo się kochają, a nie mogą być ze sobą. Naprawdę to może doprowadzać do szału
-tak czułeś się z Adime? -zapytała cicho
-czułem się podobnie po jej odejściu
-rozumiem -odpowiedziała. Bradford złapał Caroline za dłoń
-ale to nie ma znaczenie -wyszeptał
Caroline mimo zapewnienia męża poczuła lekki chłód. Wiedziała, że Bradford ją kocha. Jednak wiedziała, że każda wzmianka o Adime będzie u niej wywoływać dreszcze. Była kiedyś jego miłością.
-wiem, ale podejrzewam że zawsze Adime będzie przyprawiać mnie do dreszcze -uśmiechnęła się lekko.
Caroline bardzo dyskretnie spoglądała podczas obiadu na Anne Marie i Milforda. Jej przyjaciółka wyglądała jak by była wyrzeźbiona w kamieniu, za to Milford ciągle poprawiał kołnierzyk i pocił się jak mokry szczur. Bardzo zabawny obrazek. Bradford miał racje, że cała sytuacja ich frustruje. Każde z nich spoglądało na siebie jak, gdy myśleli że nikt nie patrzy. Oczywiście wszyscy patrzeli, Bradford zakrywał usta serwetką, aby nie było widać jego uśmiechu na twarzy. Caroline kopnęła go pod stołem, a on spojrzał się na nią pytająca.
-to nie jest zabawne -wyszeptała Caroline
-przecież się nie śmieję -odpowiedział Bradford nie ukrywając już uśmiechu
-co tak sobie szepczecie? -wtrącił się Milford
-my... -zaczęła Caroline
-po prostu śmiejemy się z Ciebie Milfordzie przyjacielu -dokończył Bradford. Caroline z całej siły kopnęła męża. -ała -wycedził przez zęby Bradford
-przepraszam... noga mi zesztywniała -odpowiedziała Caroline
-niby czemu się ze mnie śmiejecie... ?
-a tak... mamusia Ci wybrała żonę... to bardzo śmieszne, przyjacielu -Caroline spostrzegła jak Anne Marie rzuciła serwetkę na talerz i zacisnęła pięści. Wchodzili na niebezpieczny grunt.
-a Tobie tatuś i co? -zapytał Milford. Caroline spojrzała na przyjaciela i wytkała mu język -no popatrz i do tego słabo wychowaną.
-oczywiście, że moja żona jest nie wychowana -odpowiedział z uśmiechem Bradford
-ja nie wychowana? -zapytała z udawanym zdziwieniem Caroline
-oczywiście, że nie -odpowiedział Milford -czy mogłabyś mi podać pieczywo Pani -zwrócił się do Anne Marie. Dziewczyna wzięła kromkę chleba i rzuciła na talerz Milforda -dziękuje...
-koniec tych żartów, moje Państwo. Jutro bal, więc musimy się spakować. Do roboty -mówiąc to wstał od stołu i podał dłoń Caroline.
Caroline szła po schodach przed mężem i uśmiechnęła się sama do siebie. Nigdy by nie pomyślał, że będzie taka szczęśliwa w małżeństwie z Bradfordem. Jej mąż od samego rana się nią zajmował, przyniósł jej śniadanie, przyrządził kąpiel a później pomógł się jej ubrać. Jakby nie on.
-chodź pomogę Ci się przebrać i spakować. Pewnie masz tu dużo rzeczy -otworzył szafę -no dobra raczej mało... -Caroline stanęła przed mężem
-dobra, kim jesteś i co zrobiłeś Bradfordowi -Bradford roześmiał się
-uderzyłem porządnie w głowę -odpowiedział przytulając Caroline do siebie. Caroline poczuła przyjemne ciepło bijące od męża. Wiedział, że znalazła się na właściwym miejscu.

Bradford stał w ramionach z Caroline i uśmiechał się sam do siebie. Stał i chłonął całą przyjemność z ciepła, które rozchodziło się po jego całym ciele. W okolicy serca miał uczucie jakby miał tam rozpalone ognisko, nigdy takiego czegoś nie czuł, ale jednak mu się to podobało. Bardzo mu się to podobało i chciał zostać tak na wieki.
-Bradford muszę Ci coś powiedzieć -Caroline spojrzała na niego
-ciiii... nic nie mów, ostatnio jak tak powiedziałaś to straciłem Cię -wyszeptał opierając swoje czoło o jej -proszę nie psujmy na razie tego wszystkiego -wyszeptał

Bradford patrzał jak żona pakuje kilka sukien do kuferka i przybory kosmetyczne. Najbardziej jego uwagę przyciągnęła jej bielizna i skąpe koszule nocne. Nagle zesztywniał i podszedł do walizki i wyciągnął koszulę. To była ta w której Caroline mu się śniła.
-miałaś ją kiedyś na sobie?
-nie -odpowiedział z uśmiechem -ale założę
Bradford wiedział, że widzi ją pierwszy raz pomijając tą wizję we śnie. Chyba postradał zmysły. Powoli odłożył ją do kuferka i zamknął.

Późnym wieczorem dojechali do rezydencji Bradforda. Anne Marie była wdzięczna Caroline, że zaproponowała jej przenocowanie u siebie. Dostała jeden z pokoi gościnnych, co bardzo ją zdziwiło bo myślała, że Bradford będzie chciał ją odesłać do pokoi służby. Caroline mówiła, że muszą się dobrze wyspać, aby jutro na balu wyglądać pięknie i świeżo, ale jak tu spać po tym co powiedział jej Milford. Wszystko układało się jak w najgorszych bajkach.
Anne Marie nie mogąc spać udała się do kuchni, usiadła na stołku obok pieca i próbowała nie myśleć o Milfordzie.
-jejku jakby to było takie łatwe -wymamrotała sama do siebie.

Caroline wstała dość późno, pamiętała jak przez mgłę jak Bradford całuje ją na pożegnanie. Była to bardzo miła odmiana, bo nigdy tego nie robił. Usnęli nad ranem, za nim usnęła Bradford szeptał jej do ucha jak bardzo ją kocha.
Caroline odwróciła się na bok i dotknęła poduszki Bradforda, pachniała jeszcze nim. Położyła głowę na niej i miała ochotę spać dalej, wdychając zapach męża, ale wiedziała że musi wstać aby przygotować wszystko do balu.
Ubrała się szybko i zeszła na dół, dochodziła już druga po południu. Mało czasu na wszystko. Musiała jak najszybciej poszukać Anne Marie i zacząć przygotowania, jej przyjaciółka musiała dziś wyglądać jak księżniczka z bajek dla dzieci.
Anne Marie znalazła w saloniku, popijała herbatę. Wyglądała jak własna śmierć, sińce pod oczami wskazywały na to że nie spała.
-no pięknie -słysząc to dziewczyna wstała szybko -nie wyglądasz najlepiej kochana
-Caroline -wyszeptała tak jakby nie mogła mówić -nie mogłam spać w nocy
-widzę, nie musisz mi tego mówić.
Po trzeciej w południe zjawiła się modystka i dziewczyna od włosów. Ktoś specjalny musiał je uczesać i pomóc ubrać.
Caroline siedziała na kanapie i spoglądała jak dwie kobiety skaczą wkoło trochę zdenerwowanej Anne Marie. Ale szybko z brzydkiego kaczątka zamieniała się pięknego łabędzia.
Osoba, która ukazała się Caroline nie mogła być Anne Marie, w ogóle nie była podobna do jej przyjaciółki.
-Anne Marie... Mój Boże! -Caroline zakryła usta
-coś nie tak? -wyszeptała dziewczyna. Caroline stała i wpatrywała się w przyjaciółkę. Nie mogła wydusić z siebie słowa. Nigdy nie widziała piękniejszej kobiety od Anne Marie. Wszyscy powtarzali jej, że jest piękna ale przy Anne Marie wyglądała jak szara gąska.
-oczywiście, że wszystko dobrze -wreszcie wyszeptała. Podeszła do przyjaciółki i odwróciła ją w stronę lustra.
-o Boże... -Anne Marie zakryła usta -to nie ja! -krzyknęła, co wywołało uśmiech na twarzy Caroline. Wiedziała, że spełniła dobry uczynek.
Caroline musiała zostawić Anne Marie samą, aby ona sama mogła się przygotować. Pół godziny później sama stała przed lustrem uśmiechając się do własnego odbicia. Przygładziła suknię w okolicy brzucha i uśmiechnęła się. Ona była już gotowa, ale Bradford nie pojawiał się. Caroline zeszła na dół i chodziła po holu, każdy jej krok odbijał się echem w praktycznie pustym korytarzu. Wreszcie po godzinie zjawił się Bradford, już przebrany.
-kochanie przepraszam -wyszeptał podchodząc do niej
-gdzie byłeś? -zapytała oburzona Caroline
-nad ranem okradziono jeden z naszych statków
-czemu nie powiedziałeś?
-przepraszam kochanie -pocałował ją -wiesz co? -pokręciła głową -jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie.
-nie widziałeś jeszcze Anne Marie -odpowiedziała z uśmiechem i jak na zawołanie na schodach ukazała się Anne Marie. Bradford wciągnął powietrze i uśmiechną się.
-Milford dostanie zawału -wyszeptał Caroline do ucha -ale Ty i tak jesteś najpiękniejsza.

Anne Marie weszła za Caroline i Bradfordem do sali balowej. Wszyscy obecni zwrócili na nich uwagę, dziewczyna miała wrażenie, że wszyscy już zorientowali się kim jest, ale to było tylko złudne uczucie przecież sama nie mogła się rozpoznać, gdy spojrzała w lustro.
Lekko schodziła po schodach, aby nie potknąć się o suknie.
-widzisz ...jak tu pięknie -wyszeptała Caroline. Szła pod rękę z Bradfordem, Anne Marie uśmiechnęła się do niej, tak mało brakowało a ich drogi by się rozeszły.
-dziwnie się czuję -odpowiedziała Anne Marie
-dlaczego? -Zapytał Bradford
-nigdy nie byłam po tej stronie Książę -odpowiedział
-pozbądźmy się tych tytułów... mów do mnie Bradford
-ale... -Bradford uciszył ją podnosząc do góry rękę. Ruszył przed siebie, ciągnąc za sobą Caroline.
Anne Marie westchnęła i ruszyła za nimi. Gdzieś w kącie zobaczyła znajomą sylwetkę. Anne Marie mogła dać sobie uciąć dłoń, że w rogu sali stoi Adime. Szła właśnie w tamtą stronę, gdy drogę zastąpił jej mężczyzna w białym kostiumie. Anne Marie spojrzała na niego i już widziała kogo ma przed sobą.
-mogę prosić? -zapytał, Anne Marie spoglądała na niego i nie wiedziała co powiedzieć. Mężczyzna jednak nie czekał na jej odpowiedź, wziął jej dłoń we swoje i pociągnął w kierunku parkietu.
-Anne Marie pięknie dziś wyglądasz -wyszeptał jej do ucha
-to hrabia wie...
-wszędzie Cię rozpoznam -Anne Marie miała wrażenie, że cała się zarumieniła
-dziękuję -wyszeptała -ale i tak dalej jestem zła
-rozluźnij się -wyszeptał, bliżej przyciągając ją do siebie. Anne Marie wzięła głęboki wdech i wdychała jego zapach i rozkoszowała się jego ciepłem. Miała wrażenie jakby na chwilę ktoś uchylił jej rąbek nieba. Była w ramionach jej mężczyzny, jej własne niebo.
Ucichły takty muzyki i wszystko zniknęło pozostawiając po sobie nieprzyjemny chłód.
Milford na chwilę oniemiał, gdy zobaczył schodzącą po schodach Anne Marie. Caroline wspominała, że Anne Marie w białej sukni będzie wyglądać jak anioł, ale to było za słabe określenie. Gdy zobaczył, że ucieka gdzieś, pobiegł za nią, nawet nie przywitał się z Bradfordem.
Milford miał ochotę się roześmiać, gdy zobaczył minę Anne Marie, gdy poprosił ją do tańca. Jednak, gdy wziął ją w ramiona zapomniał o wszystkim -o ich kłótni i o tym jak napluła mu do śniadania.
Pachniała poranną rosą. Świat przestał dla niego istnieć. nic się dla niego nie liczyło, oprócz niej. Była dla niego wszystkim, dlatego robił to wszystko dla niej, tylko ona się liczyła.
Muzyka ucichła i sprawiło to na zimę Milforda. Odsunął się od niej na kilka kroków i ukłonił się.
-jest tu ktoś z kim będziesz chciała porozmawiać -powiedział i położył sobie dłoń Anne Marie poniżej swojego łokcia, ruszył w stronę Adime i Vincentego
-kogo takiego chce mi przedstawić jaśnie hrabia -zapytała go Anne Marie
-zapewniam Ci, że jaśnie hrabia nikogo nie musi Ci przedstawiać -Milford wolnym krokiem ruszył w stronę, gdzie stali jego przyjaciele, od czasu do czasu zatrzymywał się i witał z gośćmi. Tak naprawdę to chciał wszystkich stąd wyrzucić i zostać tylko z Anne Marie, ale musiał postępować według planu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze już jutro będzie mógł oficjalnie adorować swoją wybrankę, ale tak naprawdę już było mu wszystko jedno. Jeśli źle coś pójdzie to i tak nic to nie zmieni. Będzie z Anne Marie, czy to się podoba światu czy też nie.
Na szczęście problem, gdzie zamieszka Anne Marie rozwiązał się. Anne Marie nie mogła mieszkać z nim, a w owej sytuacji nie chciał, aby zamieszkała z Caroline i Bradfordem, właśnie się pogodzili i potrzebują spokoju.

Bradford szybko zauważył zbliżających się do nich Milforda i Anne Marie. Odstawił kieliszek z winem na stolik i zwrócił się do Caroline.
-idą -jego żona powoli odwróciła się w stronę sali -Milford głupio się uśmiecha -odwrócił się do brata -Milford zwariował i psuje nasz plan... gotowi? -zapytał. Brat i bratowa skinęli głowami. Bradford dobrze wiedział, że to zły pomysł teraz na samym początku pokazać Anne Marie siostrę, ale jak już Milford postanowił niech tak będzie.
Bradford złapał Caroline za dłoń, cały czas skakała z jednej nogi na drugą, bardzo się denerwowała całą sytuacją. Nie dziwił się w ogóle, bo sam pocił się z zdenerwowania. Czekała go reakcja wszystkich tu zebranych, gdy wstawi się za przyjacielem a później czeka go poważna rozmawia z matką. Nie rozmawiali ze sobą od kiedy wyrzucił ją z domu po wypadku. Teraz też przeszła obok nich obojętnie, a co to będzie dopiero jak zobaczy Vincentego.
-Milfordzie -odezwał się pierwszy
-Bradfordzie -uśmiechnął się -Lady Caroline -ukłonił się nisko i pocałował ją w dłoń, która trzymał Bradford. -przyjacielu -zwrócił się do Vincentego. Bradford miał się ochotę roześmiać. Poznał, że Anne Marie poznała od razu siostrę
-Adime? -zapytała przepychając się między nimi
-Anne Marie... miło Cię zobaczyć -wyszeptała cichym głosem. Kiedyś ten głos przyprawiał Bradforda o dreszcze, a teraz nie czuł nic oprócz współczucia dla nich wszystkich.
-co tu robicie? -zapytała szeptem
-Milford nas zaprosił -odpowiedział Vincenty
-a jak was rozpoznają?
-o to się nie martw -wtrącił się Milford -a teraz przepraszam muszę iść do matki. -Bradford patrzał jak jego przyjaciel odchodzi. Anne Marie stała i dalej wpatrywała się w jego brata i bratową. Była trochę zła, ale jak już wszystko dojdzie do finału będzie się weselić. Oczywiście wszyscy mieli taką nadzieję.

Caroline coraz mocniej ściskała dłoń męża, chciała mu coś powiedzieć ale głos odmówił jej głosu z całego podenerwowania. Nawet skinieniem głowy musiał odpowiedzieć Bradfordowi, gdy zapytał czy może ją prosić do tańca. Północ zbliżała się podstępnie. Caroline odliczała powoli minuty do tej godziny. Piętnaście minut i będzie po wszystkim, wtedy okaże się czy jej przyjaciółka wybaczy jej to wszystko i czy przyjmie oświadczyny Milforda.
-już czas -wyszeptał jej do ucha Bradford, Caroline cała zesztywniała -uspokój się, panikujesz kochanie jakbyś sama miała wychodzić za mąż
-wtedy gorzej panikowałam -Caroline lekko uśmiechnęła się i mocniej przycisnęła męża do siebie

Milford wziął parę głębszych oddechów i wszedł na podwyższenie gdzie stali muzycy. Muzyka ucichła i wszystkie oczy zostały zwrócone na niego. Milford sięgnął do maski i zsunął ja z twarzy.
-za chwilę wybije północ, więc jako pierwszy zdejmę maskę. Choć i tak wiem, że większość z was wie kto jest kto -uśmiechnął się -więc szanowni państwo w pierwszej kolejności chcę wam podziękować za przybycie i mam nadzieję, że dobrze się bawicie. Teraz przejdźmy do sedna sprawy, wiecie że przybyliście tu z powodu moich oświadczyn. Tak więc zacznę, wielu z was uważa że moją wybranką jest Lady Anna, ale ona nią nie jest. Po ściągnięciu maski zauważycie, że w ogóle jej tu nie ma.
-więc kto to? -zapytała matka. Milford spojrzał na stojącego obok Bradforda, który skinął głową.
-jest tu jednak kobieta... -wziął głęboki wdech -jedyna w białej sukni -Milford usłyszał szepty, które przeszły po sali, a każdy odwracał się i szukał kobiety w białej sukni. -czy mogłabyś do mnie przyjść? -Milford zwrócił się do kobiety stojącej obok Caroline. Anne Marie pokręciła głowa. Bradford załapał ją za rękę, bo chciała uciec. Milford wiedział, że jest przegrany, jednak jego przyjaciel był innego zdania i siłą wciągnął Anne Marie na podwyższenie. Wszyscy umilkli wpatrując się w ich dwoje. Ciszę przeszył dźwięk wybijania północy przez zegar. Milford podszedł powoli do Anne Marie i sięgnął do maski. Anne Marie odruchowo zakryła maskę
-proszę kochanie -wyszeptał i zdjął jej maskę. Po sali rozszedł się krzyk, rozpoznał go szybko. To była jego matka.
-ma zamiar oświadczyć się służce? To żarty, kto się na to zgodzi? -odezwał się ktoś z sali
-ja się zgodzę -na podest wszedł Bradford z żoną
-my się zgodzimy -poprawiła go Caroline
-i my też -na podium wszedł Vincenty z żoną
-to Książę Vincenty -ktoś krzyknął
-Vincenty? Vincenty!!!! -Milford rozpoznał głos matki Bradforda
-synu co ty wyprawiasz? -zapytał go matka podchodząc do nich
-obiecałaś -matka ze łzami w oczach odpowiedziała
-rób jak uważasz -odeszła szybko, jakby nie chciała na nich patrzeć
-Vincenty! Synu -obok nich przebiegła matka Bradforda. Milford spojrzał i Anne Marie, nie było jej... rozpłynęła się.

Anne Marie ze łzami w oczach wybiegła w całym zamieszaniu. Wszyscy mówili prawdę, była służką! Stanęła i wzięła kilka głębokich wdechów. Nie rozumiała nic co się stało. Milford właśnie się jej oświadczył, albo próbował. To było jej marzenie, ale reakcja wszystkich pokazała gdzie jej miejsce. To wszystko było kłamstwem, jej ubiór, uczesanie.
Usłyszała kroki za sobą. Przyśpieszyła, zaczęła biec. Pantofelki zaczęły jej przeszkadzać, więc zrzuciła. Wbiegła w wysoki żywopłot i przystanęła. Stało się to czego się obawiała. Od kiedy pracowała u Milforda omijała labirynt szerokim łukiem, a teraz na własne życzenie wbiegła w niego.
-idź do przodu -szeptała sama do siebie. Chwilę błądziła za nim dotarła na środek labiryntu. W samym jego sercu stała fontanna i ławeczka pod łukiem stworzonym z róż. Światło księżyca dodawało tej scenerii magi. Anne Marie przysiadła na ławce i westchnęła. Teraz żałowała, że zostawiła gdzieś tam pantofelki. Było jej zimno w stopy, podkuliła nogi pod siebie i przykryła zmarznięte stopy płatami sukni.
-z tego co pamiętam, kopciuszek zgubił jednego bucika, nie dwa -wzdrygnęła się na dźwięk głosu Milforda
-ja... -zaczęła
-zostawiłaś mnie samego, na pożarcie tych hien -powiedział podchodząc do niej
-ja...
-pozwól... -wyszeptał dotykając jej stóp. Wsunął buciki na jej stopy i uśmiechnął się -nie interesuje mnie to co mówią inni. Jesteś dla mnie całym światem Anne Marie. Nie interesuje mnie Twój status w towarzystwie, interesujesz mnie tylko Ty. -wziął jej dłoń w swoje i wyszeptał -bo Cię kocham za to jaka jesteś. -Anne Marie wpatrywała się w Milforda. Była zaszokowana.
-co powiedziałeś? -zapytała
-kocham Cię -wyszeptał i padł przed nią na kolana -powinienem to zrobić tak. Anne Marie, czy zechcesz zostać żoną tak beznadziejnego hrabiego jak ja?
-Milfordzie, ale...
-żadnego ale... tak albo nie -odpowiedział -tyle czekałem
-tak -wyszeptała, sama nie wiedząc jak słowa wyszły z jej ust -kocham Cię Milfordzie -Milford nie wstając przygarnął ją do siebie
-nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę. Ostatni miesiąc był dla mnie katuszami. Tak bardzo chciałem Ci wszystko powiedzieć
-ale jak... -zapytała
-wiesz to było wszystko... -podrapał się głowie, psując swoją nienaganną fryzurę.

Bradford stał przed matką i słucham ją wytrwale. Miała w sobie tyle złości. Zamiast cieszyć się, że jej najstarszy syn wrócił, to krzyczała na najmłodszego. Ciężko było jej zrozumieć tłumaczenia, że Vincenty nie chciał aby ktokolwiek wiedział, gdzie jest.
-jak mogłeś mi nie powiedzieć? Przez tyle lat! -krzyczała
-mamo zrozum...
-to Ty zrozum. Zawiodłeś mnie! -mówiąc to odeszła
-nie przejmuj się -wyszeptała Caroline
-przejdzie jej kochanie -odpowiedział. Właśnie do sali weszli Milford i Anne Marie. Wszyscy znowu umilkli. Bradford miał już dość tych zadufanych w sobie dupków. Wziął Caroline za dłoń i poprowadził w stronę Milforda. -gratuluję -objął ramieniem przyjaciela -Lady Anne Marie -ukłonił się lekko i pocałował ją w dłoń. Caroline ode pchała go i przytuliła Anne Marie
-mówiłam, że wszystko się ułoży kochanie -powiedziała do niej.
-może zatańczymy i pokażemy tym sztywniakom po co tu przyszli -odpowiedział Bradford
-gdzie Vincenty i Adime -zapytał Milford w drodze na parkiet
-matka mu suszy głowę -odpowiedział Bradford z uśmiechem i wskazał miejsce, gdzie stała jego matka z bratem
-i dobrze mu tak -odpowiedział Milford
Bradford dał znak muzyką aby zaczęli grać, gdy usłyszał pierwsze takty muzyki porwał żonę w ramiona. Mocno ją do siebie przytulił, dziękował Bogu że postawił tak cudowną osobę na jego drodze. Jakby nie ona dalej by był głazem w ciele człowieka. Tak naprawdę bez niej był nikim, tylko tytułem, a teraz czuł się człowiekiem komuś potrzebnym.
-muszę Ci coś powiedzieć -wyszeptała Caroline. Bradford spiął wszystkie mięśnie. Ostatnio te słowa nie wróżyły nic dobrego.
-dobrze... -wyszeptał
-jestem przy nadziei -wyszeptała.
-dobrze -odpowiedział Bradford, nagle znaczenie jej słów dotarło do niego i przystanął -to znaczy, że....
-będziemy mieć dziecko -wyszeptała patrząc na niego. Bradford uśmiechnął się i wziął żonę w ramiona i zaczął się z nią okręcać dookoła
-Bradfordzie patrzą na nas
-niech patrzą, będziemy mieć dziecko i to mnie tylko interesuje kochanie!!!!
EPILOG

Caroline siedziała i wpatrywała się w trzech mężczyzn grających w piłkę z dziećmi. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła jak Bradford podnosi jednego ze swoich bratanków i biegnie z nim za piłką.
-nasi mężowie chyba lepiej bawią się niż dzieciaki -powiedziała Anne Marie poprawiając się w fotelu. Caroline spojrzała na nią z uśmiechem. Jej brzuch był już widoczny. Caroline bardzo cieszyła się ze szczęścia przyjaciółki.
-przecież oni są jak duże dzieci -wtrąciła się Adime.
-nasi Panowie to na pewno -odpowiedziała Caroline -Milford uczy się od nich -wszystkie trzy zaniosły się śmiechem.
-no właśnie wasi mężowie uczą mojego tylko głupot -odpowiedziała Anne Marie. Caroline spojrzała do kołyski stojącej obok niej. Markus junior spał grzecznie. Caroline nie mogła się napatrzeć na tą małą istotkę. Przez pierwsze dwa miesiące potrafiła przesiedzieć cały dzień wpatrując się w twarzyczkę małego cudu.
-Pani... maleńka Caroline właśnie się obudziła, mam ją przyprowadzić? -zapytała służąca wytracając Caroline z zamyślenia
-oczywiście -odpowiedziała Adime. Służąca przyprowadziła małą dziewczynkę, bardzo podobną do Adime. -Caroline muszę Ci podziękować...
-za co?
-dzięki Tobie Bradford podarował nam ten dwór -wyszeptała, patrząc na dziewczynkę
-wierz mi, Bradford sam to chciał zrobić. Ja tylko mu w tym pomogłam -odpowiedziała
-dobra... to ja wam muszę podziękować. Jakby nie wy... to nigdy bym nie wyszła za Milforda -wyszeptała Anne Marie kładąc dłoń na wypukłości brzucha
-tu nie ma co dziękować -odpowiedziała Caroline
-jakby Cię nie kochał i sam tego nie chciał to by zapewne nic z tego nie wyszło -wtrąciła Adime i umilkła jak zobaczyła zbliżającego się Bradforda
-kochanie -podszedł zziajany Bradford -możesz... możesz
-słucham kochanie -odpowiedziała Caroline
-wody -mówiąc to padł obok niej na trawę, zaraz za nim przyszedł Milford z Vincentym. Dzieci jeszcze biegały.
-Alicjo! Alicjo!!! -zawołała Caroline
-tak Pani... -zapytała służąca
-przynieś dla Panów coś zimnego do picia -służąca szybko przyniosła tracę z napojami. Mężczyźni usiedli przy swoich żonach.
-to wypijmy za nas... -powiedział Vincenty podnosząc szklankę do góry
-i za to aby matka wreszcie nam wybaczyła -wtrącił Bradford
-i za nasze najwspanialsze żony -dodał Milford

Bradford po całym dniu był zmęczony, miał ochotę tylko położyć się w łóżku obok żony. Jednak to co zobaczył w ich sypialni przeszło jego jakiekolwiek oczekiwania. Uderzyło go podobieństwo jego snu do rzeczywistości. Caroline leżała na łóżku w skąpej piżamie i spoglądała na niego zalotnie.
-niania zajmuje się małym Markusem, więc pomyślałam że...
-Caroline -wyszeptał podchodząc do niej -nawet nie wiesz jak ja Cię kocham
-myślę, że ja bardziej -odpowiedziała z uśmiechem
-nie dyskutuje się z Księciem Bradfordem -odpowiedział
-to niech Książę wyjdzie i przyprowadzi mojego męża -Caroline odwróciła się na plecy i oglądała swoje paznokcie. Bradford przykucnął na łóżku i nachylił się nad Caroline
-myślę, że Książę już się obraził, ale za bardzo kocha swoją Księżne, aby sobie pójść -Caroline spojrzała na niego i roześmiała się -śmiejesz się ze mnie?
-oczywiście Książę -wyszeptała wpatrując się w jego usta
-kocham Cię -wyszeptał
-ja Ciebie też -odpowiedziała
-jesteś wszystkim tym czego potrzebuję...

KONIEC

3 komentarze:

  1. Heh, jak zaczęłam to czytać, to myślałam że to będzie powieść erotyczna 😂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie umiem pisać erotyków 😉
      to jest 1 część Księcia Markusa :)

      Usuń
  2. 37 yr old VP Accounting Kalle Tolmie, hailing from Cookshire enjoys watching movies like Private Parts and Slacklining. Took a trip to Zollverein Coal Mine Industrial Complex in Essen and drives a Ferrari 857 Sport. nastepny

    OdpowiedzUsuń